Czterech Norwegów stawia na nogi cały hotel w Kijowie, krzycząc „Allez les Bleus!". Na jednego wołają Lilou, reszta raczej nic wspólnego z Francją nie ma.
Ale codziennie wciągają niebieskie pantalony z lycry, białe koszulki reprezentacji, na twarz zakładają maski we francuskich barwach i ruszają w miasto, rzucając się na tanie piwo z taką pasją i tak donośnie, że aż bar w hotelu zaczęli zamykać wcześniej, zanim oni przyjdą na dogrywkę.
Hymn dla Opalenicy
Dwaj Izraelczycy są cichsi, za to codziennie w innych barwach. Szwecja, Francja, Ukraina, w końcu nawet w koszulkach Argentyny, co się podczas tych mistrzostw zdarzało nierzadko. A to i tak nic w porównaniu z pewnym Chińczykiem, który w trakcie meczu Anglia – Włochy skacze na swoim krzesełku, bije pięścią w stół, ryczy: „Aaah, Terry!", „Uoooh, Rooney!" i cały czas trąca w ramię siedzącego obok niego kolegę. Wydaje się kibicem Anglii, aż do chwili, gdy sędzia Pedro Proenca pokazuje niezasłużoną kartkę któremuś z Włochów. Wtedy mój Chińczyk zrywa się z miejsca, płynnym włoskim odsyła Proencę do diabła i dalej po włosku krzyczy do niego, że faulu nie było. A potem wraca do trącania w ramię kolegi i wylewania żalu po chińsku. Pomieszanie z poplątaniem. I turniejowa codzienność.
Każdy pewnie kogoś takiego spotkał przez ostatnie tygodnie. W koszulce swojej i obcej, cichego i głośnego. Dumnego ze swojego kraju, ale ciekawego innych. Portugalczyków śpiewających na donieckim bulwarze „Pszczółkę Maję" i hymn na cześć Opalenicy. Szwedów oświadczających się dziewczynom na kijowskim Chreszczatyku. Anglików skandujących do Sola Campbella, że nagadał bzdur o rasizmie. Można straszyć i rasizmem, i kibolstwem, i samczymi igrzyskami, a ludzie wiedzą swoje. Raz już dali sobie wmówić, dwa lata temu w RPA, żeby nie ryzykować wyprawy w dzikie strony. Teraz zabawa nie mogła ich ominąć.
Dali nam piękne mistrzostwa. Turniej pokolenia tanich linii lotniczych i smartfonów, czasów, w których każdy może być dziennikarzem i odkrywcą. Ludzie, gdy się poznają, mówią sobie: „Byłem u was na urlopie", „A ja u was na Erasmusie". Kiedy sekretarz generalny UEFA Gianni Infantino ogłaszał na konferencji prasowej w Kijowie, że Superpuchar Europy zostanie za trzy lata rozegrany w Tbilisi, cała sala spoglądała na niego z niedowierzaniem. A to pokolenie opowiada sobie wieczorem przy piwie: „Byliśmy w Tbilisi na długi weekend. Tanie bilety, najlepsze jedzenie na świecie, zabawa pełną gębą".