Korespondencja z Londynu
Koniec narzekania na tłok, na korki, na kontrole, na wojskowe mundury na każdym kroku, na rozdęty budżet w czasach kryzysu. Od dziś będzie jasne, po co to wszystko było i czy było warto.
„Kto jest zmęczony Londynem, ten jest zmęczony życiem. Bo jest w Londynie wszystko, co tylko życie może dostarczyć" – pisał ponad 200 lat temu Samuel Johnson, autor pierwszego słownika języka angielskiego. W piątek od 8.12 rano mają przez trzy minuty bić wszystkie dzwony i dzwonki w Anglii, nawet te przy rowerach. A o 22 zacznie się ceremonia otwarcia.
Igrzyska wracają do domu. Wymyślił je w nowożytnej wersji Francuz, sztafaż wziął z Grecji, ale ich duchową ojczyzną jest Wielka Brytania. I Londyn, który jako pierwszy gości je już trzeci raz i w którym na każdym kroku, w mieście i okolicach, jest jakiś pomnik sportu. Wimbledon, Wembley, krykietowy Lord's, boiska Eton, gdzie baron Pierre de Coubertin miał jedno ze swoich olimpijskich olśnień.
To Anglicy tworzyli współczesny sport, dawali mu reguły i język, którym do dziś mówimy. Gem, set, mecz. Aut, ofsajd i fair play. Amatorstwo w kanonicznej wersji, które się okazało nie do utrzymania w świecie bez klas panujących. To wszystko ich dzieci. Oni tworzyli, a świat sobie potem z tego wybierał, co chciał. Również jeśli chodzi o igrzyska. To londyńczycy wymyślili w 1908, że trzeba na nie zbudować specjalny stadion olimpijski, centrum wydarzeń, że zaczynać trzeba defiladą sportowców z flagami, że maraton biega się na 42 km 195 metrów. I tej tradycji strzeżemy. Ale też byli pierwszymi, którzy pokazali, że można zrobić igrzyska, nie prosząc o pomoc państwa (wystarczyły w 1908 pieniądze bogacza Imre Kiralfiego) i zakończyć je bez deficytu.