Siedzą na krzesełkach ratowników, nie mają tylko koła ratunkowego. Mają za to wielki megafon i są jak zaprogramowani – powtarzają ten sam komunikat co kilkanaście sekund. „Bardzo dziękujemy, że przyjechaliście na igrzyska. Życzymy przyjemnej podróży do domu. Pośpiech nie jest wskazany".
Wolontariusze ubrani w fioletowe kubraczki kierują ludzi do świata pod ziemią, gdzie igrzyska toczą się swoim życiem. Jeśli ktoś wziął wolne i rano chce być na basenie, po południu na strzelectwie, a wieczorem, nie daj Boże, w Wimbledonie, musi być gotowy na przejechanie nawet 100 stacji metrem.
Łokcie w ruch
Walka o medale toczy się na stadionach i w halach, walka o dojechanie na zawody to dodatkowa dyscyplina wprowadzona w Londynie. Startują w niej kibice walczący z planktonem, który utrudnia zadanie, próbując żyć w swoim mieście, tak jakby nie było igrzysk.
Ta dyscyplina ma w sobie coś z biegu na orientację, bo zorientować się w kolorowej pajęczynie londyńskich linii wcale nie jest łatwo. Są też elementy sprintu na bardzo krótkim dystansie – do ostatniego wolnego miejsca w wagonie. W godzinach szczytu dochodzą zapasy i taekwondo, gdy otwierają się drzwi i na progu masa wychodząca ściera się z wchodzącą przy użyciu łokci.
Wszędzie widać metalowe barierki, które zbudowały Londyn na nowo. Mieszkańcy nie poznają swojego miasta, niektóre stacje zostały zamknięte, na innych wprowadzono ruch jednokierunkowy. Wchodzisz wejściem południowym, wychodzisz północnym, nie ma wyjątków.