A ja wierzę. Wie pan, co jest w tej pracy najważniejsze? Że mam bardzo dobre warunki do trenowania. W Bełchatowie są trzy oświetlone boiska, nie muszę się martwić, gdzie będę ćwiczył jutro i co zrobić, jak spadnie deszcz. A w klubach, w których do tej pory pracowałem, nie zawsze tak było. Mam swoje koncepcje, pracuję dopiero od siedmiu lat, uczę się żyć z porażkami.
Skoro w Bełchatowie są tak dobre warunki pracy, drużyna jest nadal finansowana przez potentata energetycznego, któremu nie grozi plajta, trwają obchody 35-lecia klubu, to dlaczego zespół zajmuje ostatnie miejsce? Dlatego, że PGE chce się wycofać z klubu?
Nie wiem. W pieniądze nie wchodzę. Koncentruję się na swojej pracy. Ale żeby klub funkcjonował jak należy, trzy strony muszą myśleć o wspólnym celu: trener, piłkarze i działacze. Wystarczy, że jedna strona gra pod siebie i ewentualny sukces diabli wzięli. W Wiśle Kraków właśnie tak się stało. Nie wszystkim zależało na tym samym, dlatego odszedłem.
Pan mówi o sytuacji idealnej. Patrzę na kluby, w których pan pracował, porównuję z wynikami i wydaje mi się, że tak było tylko w Jagiellonii.
Nie tylko. Nie narzekałem na pracę w kilku innych klubach, jednak nie było wśród nich Arisu Saloniki, z którego odszedłem sam. Trener musi wiedzieć, kiedy odejść. Nikt mnie z Wisły nie wyrzucał, mogłem tam być nadal i brać pieniądze, ale widząc, że nasze interesy są rozbieżne, uznałem, że niczego tam nie osiągnę.
Podjęcie pracy w ostatnim klubie w tabeli nie kłóci się z pańskimi ambicjami? Do niedawna był pan postrzegany jako twórca sukcesów Jagiellonii, kandydat na trenera reprezentacji, teraz jest pan jedną nogą w pierwszej lidze.