Szesnaście tysięcy ludzi w MGM Grand Arena zamarło z przerażenia, gdy 34-letni Filipińczyk, były mistrz świata w ośmiu kategoriach wagowych, padł na twarz po prawej kontrze o pięć lat starszego Marqueza i leżał bez ruchu.
– To był cios marzenie – powie później Roy Jones junior, była znakomitość ringów. – Tak, to było idealne uderzenie, ale nie było w tym przypadku. Czekałem cierpliwie, widząc, że Pacquiao chce mnie znokautować i atakuje odkryty – mówił szczęśliwy Marquez, który wreszcie dopiął swego.
Po pięciu rundach na kartach punktowych u każdego z sędziów prowadził Pacquiao 47:46, choć w trzecim starciu leżał na deskach po potężnym prawym sierpowym. Szybko jednak doszedł do siebie i kilka minut później, w piątej rundzie, liczony był Marquez. Wydawało się, że od tego momentu przewaga leworęcznego Filipińczyka będzie się powiększać. Częściej trafiał, a rywal coraz mocniej krwawił z rozbitego nosa.
W ostatnich sekundach szóstego starcia Pacquiao popełnił jednak błąd. Zaatakował odkryty i wpadł na minę. W walce z tak wytrawnym kontrbokserem jak Marquez za takie błędy płaci się wysoką cenę. Widok żony Pacquiao, tonącej we łzach w objęciach promotora Boba Aruma, wystarczał za komentarz. Jeden z najlepszych współczesnych pięściarzy i najlepiej zarabiających sportowców na świecie leżał bez czucia. – W takich chwilach przez głowę przebiegają różne myśli, nawet te najgorsze. Nigdy nie wiadomo, co może się stać – mówił Jones jr.