Tłumy roześmianych skośnookich twarzy, obowiązkowo z aparatami fotograficznymi, z niebieskimi koszulkami Chelsea, czekających na autograf Fernando Torresa, Franka Lamparda czy Petra Cecha. Tak w niedzielę wieczorem wyglądało lotnisko w Jokohamie. I choć miejscowi twierdzą, że do szaleństwa z ubiegłego roku, gdy przyjechała Barcelona, daleko, miłość japońskich kibiców do futbolu zawsze robi wrażenie. Podobnie jak widok zarabiających miliony gwiazd, stojących w kolejce w Starbucksie.
– Co za szczęście. Wpadłem na szybką kawę, a tu taka niespodzianka. Cech jest olbrzymi. Wygląda na większego niż w telewizji – mówił reporterowi Reutersa podekscytowany 21-letni student Shohei Tanimura. W Azji potrafią docenić to, co dobre. Rozgrywki Premiership cieszą się tu ogromną popularnością, a tacy piłkarze jak Torres mają status bogów. A gdy jeszcze powiedzą, że w dzieciństwie inspiracją nie był dla nich Pele, Johan Cruyff czy Diego Maradona, tylko kapitan Tsubasa, czyli postać z japońskiej kreskówki, uwielbienie sięga granic.
– Pamiętam, że kiedy byłem małym chłopcem, nie mogliśmy złapać zbyt dobrego sygnału telewizyjnego, ale i tak wszyscy w szkole rozmawialiśmy o tej bajce. To był mój pierwszy kontakt z Japonią – wspomina Torres. – W Hiszpanii ta seria nosiła tytuł „Oliver i Benji". Opowiadała o dwóch młodych zawodnikach, którzy dostali się do reprezentacji, zdobyli mistrzostwo świata, a później wyjechali do Europy, do Barcelony i Bayernu. To było jak marzenie. Właśnie dlatego zacząłem grać w piłkę. No i dlatego, że zmuszał mnie mój brat. Chciałem być jak Oliver (czyli Tsubasa), bo grał w polu, a Benji (odpowiednik Wakabayashiego) był bramkarzem – przyznaje Hiszpan, który w trzech ostatnich meczach strzelił pięć goli.
Chelsea wszystkie te spotkania wygrała, ale Rafael Benitez kibiców do siebie nadal nie przekonał. Nawet w Jokohamie, podczas meczu półfinałowego z CF Monterrey (3:1), przywitały go gwizdy (do Japonii poleciało ponad tysiąc kibiców z Londynu, z Sao Paulo – ponad 20 tysięcy) i śpiewy na cześć jego poprzednika: „Jest tylko jeden Di Matteo". Torres wierzy jednak, że to się zmieni, gdy Chelsea przywiezie do domu trofeum. A Benitez klubowe mistrzostwa świata raz już wygrał, dwa lata temu z Interem Mediolan. Pięć dni później został zwolniony.
O Corinthians menedżer Chelsea wyraża się z uznaniem. W końcu to pierwszy od 1978 roku zwycięzca Copa Libertadores, który nie przegrał po drodze ani jednego meczu. W półfinale KMŚ pokonał Al Ahly Kair 1:0. A teraz chce przełamać dominację drużyn z Europy, które trofeum zdobywają nieprzerwanie od 2006 roku.