Niedzielne popołudnie to dość nietypowa pora dla zawodów cyklu Grand Prix. GP Łotwy miała zostać rozegrana tak jak zwykle - w sobotę wieczorem. Ale łotewska pogoda widocznie nie przepada za żużlem. W Rydze przez kilka dni padało i organizatorom nie udało się przygotować toru, który nie zagrażałby zdrowiu zawodników oraz dramaturgii widowiska. Zdecydowano, że wyścigi odbędą się dzień później na stadionie w oddalonym o około 220 kilometrów Daugavpils.
Dokładnie rok temu na torze triumfował Greg Hancock. Wiele wskazywało na to, że i tym razem Amerykanin nie będzie miał konkurencji. Bez większego wysiłku awansował do finału. W decydującym biegu wyszedł na prowadzenie i zapewne cieszył się, że przez ostatni tydzień Ryga była jednym z najbardziej deszczowych miast w Europie.
Ale radość 44-letniego dwukrotnego mistrza świata nie trwała zbyt długo. Być może Hancock poczuł się zbyt pewnie i przez to stracił czujność, ponieważ w pewnym momencie Amerykanina wyprzedził Krzysztof Kasprzak. Drugi triumf kapitana Stali Gorzów w cyklu Grand Prix (poprzednio zwyciężył w kwietniu tego roku w GP Europy w Bydgoszczy) stał się faktem.
Kasprzak w Daugavpils jechał bardzo dobrze i nie popełniał większych błędów, jednak można śmiało powiedzieć, że jego wygrana to niespodzianka. Polski żużlowiec od kilku miesięcy ma zerwane więzadła w kolanie. A że nieszczęścia chodzą parami, już w swoim pierwszym biegu w GP Łotwy upadł i mocno się poobijał.
- To był ciężki upadek. Dziękuję Bogu, że wstałem. Myślę, że jutro będą odczuwał skutki tego upadku. Rozpocząłem zawody z kontuzją lewej nogi. Teraz mam urazy obu nóg i palca - mówił Kasprzak portalowi speedwaygp.com po finałowym wyścigu.