Pierwszy punkt w niedzielnych singlach zdobył Rory McIlroy. Zaczął jak irlandzki wicher – sześć dołków i już pięć punktów przewagi nad Rickie Fowlerem, równie wielkim talentem z amerykańskiego młodego pokolenia golfistów zawodowych.
Potem nacisk McIlroya nieco zelżał, a może to rywal trochę się otrząsnął po ataku lidera rankingu światowego, odrobił punkt, ale o wygranej mowy być nie mogło. Czternasty dołek i już nie było sensu grać dalej, przewaga Irlandczyka była za duża.
Drugi punkt za pół godziny dołożył rodak Rory'ego – Graeme McDowell. To był kolejny pokaz irlandzkiej odporności na stres. McDowell niemal od startu przegrywał trzema punktami, ale na 10. dołku w spektakularny sposób odwrócił wynik starcia z młodym Jordanem Spiethem, amerykańskim debiutantem. Pięć kolejnych dołków wygrał i Europa za chwilę świętowała po raz drugi.
Ryder Cup nie miałby swej sławy, gdy nie nagłe wahania nastrojów. Było już 12:6 dla Europy i wtedy nastąpił szturm Ameryki – wygrali w odstępie kwadransa Patrick Reed, Phil Mickelson i Matt Kuchar, wynik 12:9 nie wyglądał już tak dumnie.
Kolejne kilka minut i radość znów po stronie europejskich niebieskich swetrów (Amerykanie grali ostatniego dnia w czerwonych spodniach) – mistrz US Open Niemiec Martin Kaymer pięknie zakończył mecz z Bubbą Watsonem.