Ciekawe, że nikt nie podpowiedział konieczności uzbrajania się na czas meczu w kieszonkowe encyklopedie zdrowia. Patrząc na wydarzenia ostatnich sezonów, zaczynam nabierać przekonania, że taka akurat książeczka powinna być sprzętem pierwszej potrzeby dla ekspertów i kibiców.
Andy Murray płynnie wygrywa w Dubaju pierwszego seta z Francisco Verdasco. W połowie drugiego nagle zaczyna się potykać o własne nogi, ciężko sapiąc, oddaje punkt za punktem, co chwila sprawdza mięśnie lewego uda. Brytyjscy komentatorzy z przerażeniem w głosie sugerują kontuzję pachwiny. Tymczasem ich zawodnik, niczym gwiazda lekkoatletyki lat 50. Czech Emil Zatopek, w rozpaczliwym finiszu trzeciej partii jest lepszy od Hiszpana dosłownie o kilka piłek. Najciekawsza jednak jest puenta opowieści. Zaraz po meczu, zapytany przed kamerą, co go bolało, Andy odpowiada zdumionemu reporterowi, że nic, a jego kłopoty na korcie wzięły się stąd, że trochę rywala nie docenił. Co innego widzimy, co innego słyszymy...
Kilka dni później czytam informację, po której szczęka opada jeszcze niżej. Okazuje się, że wielki Roger Federer wprawdzie przegrał w tym roku półfinał w Melbourne z Serbem Novakiem Djokoviciem, a następnie w I rundzie w Dubaju pokonał go Murray, ale tak naprawdę to Szwajcar zanotował podczas tych pojedynków… wielkie zwycięstwa! Z oficjalnego komunikatu wynika bowiem, że u tenisisty stawianego już dziś na pomnikach wykryto mononukleozę, bardzo poważną i wyjątkowo długo leczoną chorobę. Dolegliwość wyklucza jakikolwiek poważniejszy wysiłek. Mistrz tymczasem wychodził na kort, nie wiedząc, że jest ciężko chory, a podczas Australian Open niewiele przecież brakowało, by zagrał w finale...
Pomieszanie z poplątaniem, coraz trudniej odróżnić, gdzie prawda, a gdzie fałsz. Fani genialnego tenisisty mają prawo odetchnąć z ulgą, bo to na szczęście jeszcze nie początek końca, lecz „tylko” ciężka choroba ich ulubieńca. Przeciwnicy Szwajcara, a przecież są i tacy, naturalnie wietrzą podstęp. Znaleźli od razu sojuszników, jako że każde tłumaczenie sportowej przegranej grubo po fakcie wygląda podejrzanie.
Osobiście straciłem właśnie resztkę zaufania do grupy opiekunów Federera. On sam stan swojego zdrowia mógł bagatelizować, choć nie powinien. Ci z otoczenia jednak wykazali brak profesjonalizmu, nie wpadli na prosty pomysł natychmiastowego przeprowadzenia kompleksowych badań. A to jest zawodowa dyskwalifikacja. By nie podzielić ich losu, kupiłem wielką encyklopedię zdrowia i już ją instaluję w kabinie komentatorskiej. Może w ten sposób, wiedząc więcej o medycznych tajemnicach, łatwiej będę mógł niektóre sytuacje z kortu zrozumieć.