Jan Tomaszewski kończy dziś 65 lat.
Tekst z archiwum tygodnika Plus Minus
Dla pokolenia sześćdziesięciolatków Tomaszewski to jest bramkarz, który zatrzymał Anglię. 17 października 1973 roku Polska rozgrywała z Anglią na Wembley ostatni mecz w eliminacjach do mistrzostw świata. Nam do awansu wystarczał remis, Anglicy musieli wygrać. Szanse mieliśmy nieduże. Cztery miesiące wcześniej Anglicy przegrali na Stadionie Śląskim 0:2 i uznali to za nieszczęśliwy przypadek, który nie ma prawa się powtórzyć. Polacy jechali do Londynu przestraszeni, na miejscu nie traktowano ich zbyt przyjaźnie, angielska prasa zastanawiała się, ile bramek wbiją nam gospodarze, skoro kilka dni wcześniej rozgromili teoretycznie silniejszą od Polski Austrię 7:0.
Głos zabrał też jeden z najbardziej znanych angielskich trenerów Brian Clough z Derby County, zarazem komentator w BBC. Nie zostawił na polskich piłkarzach suchej nitki, dodając, że „polski bramkarz Tomaszewski to klaun".
– Wychodziliśmy na boisko na gumowych nogach – wspominał Tomaszewski w rozmowie z autorem. – Sto tysięcy ludzi na trybunach darło się bez przerwy, a konstrukcja Wembley sprawiała, że głos odbijał się od dachu i wracał na boisko. Nie słyszeliśmy się nawzajem, stojąc kilka metrów od siebie. O jakiejkolwiek komunikacji nie mogło być mowy. Dwa wydarzenia pomogły nam wrócić do równowagi. Gwizdy podczas polskiego hymnu i skandowanie pod naszym adresem słowa „animals". Dopiero wtedy przestaliśmy się bać, a zaczęliśmy nawzajem mobilizować. Skoro tak, to my, Polacy, im pokażemy. Tyle że kiedy ruszyli na nas od pierwszego gwizdka, byliśmy wciąż oszołomieni. Na szczęście zaraz na początku meczu Allan Clarke kopnął mnie w rękę tak, że potrzebna była pomoc doktora. I dzięki temu faulowi się obudziłem.