Rz: Finał wyglądał na najłatwiejszy dla was wyścig w całych regatach...
Marek Kolbowicz: Tak było. W półfinale powiedzieliśmy sobie, że musimy się sponiewierać, upodlić. Im mocniej pojedziesz dwa dni wcześniej, tym lepiej jest w finale, wystrzał siły. I tak było. Bombowo. Moje ciało nie mogło mnie zawieść. Od przyjazdu do Pekinu wszystko się zmieniło. Mieliśmy dwa tygodnie treningu w Polsce i nic nam się nie układało, ani razu nie byliśmy zadowoleni. Wylądowaliśmy tutaj i nagle złapaliśmy rytm. To jak wygrana w totolotka.
Na 200 metrów przed metą zacząłem szukać jakiejś kamery telewizyjnej, żeby się do niej uśmiechnąć.
Przespaliście noc przed finałem?
Jest na to dobry sposób. Po półfinale zregenerowaliśmy się jak trzeba, ale potem staraliśmy się jak najpóźniej położyć spać, jak najwcześniej wstać i nie dosypiać w dzień. Dzięki temu, mając zarwaną poprzednią noc, wieczorem przed finałem zamiast myśleć o starcie, zasnąłem jak dziecko. Dawno już tak nie odpocząłem. Byliśmy tak naładowani, że mogliśmy pociągnąć jeszcze mocniej, zrobić lepszy czas. Ale wtedy bym z wami nie rozmawiał. Tak jak po półfinale, gdy zmęczenie ścięło mnie z nóg. A do tego wtedy właśnie nas oświeciło: wygraliśmy półfinał z Australią, która wygrała przedbiegi. Pomyśleliśmy, że jest duża szansa na złoto.