[b][link=http://blog.rp.pl/szczeplek/2009/03/29/boruc-wrog-publiczny/]skomentuj na blogu[/link][/b]
Różnica polega na tym, że szewc bardzo chciał przejść do historii i posunął się do zbrodni, a bramkarz, chcąc ratować swój wizerunek, pogrążył jedynie siebie i reprezentację.
Za tą porażką jest dramat człowieka przeżywającego to wszystko z jeszcze większym bólem. To jego kibice w Polsce wskazali palcami jako winnego porażki. To z jego błędów cieszyli się Irlandczycy, ironizując, że ten demonstrujący miłość do papieża Polak-katolik zrobił coś pożytecznego dla protestantów. Gdzie ma szukać oparcia człowiek, którego życie od kilku miesięcy pełne jest niebezpiecznych zakrętów i nie widać za nimi prostej drogi? Boruc szybko zrobił karierę, ale ta kariera chyba go przerosła. Uwierzył, że stając się ulubieńcem kibiców Celticu, może wszystko. I przesadzał z ryzykownym demonstrowaniem swojej wiary, prowokował zachowaniem, tatuażami, dając wrogom powody do ataków. Chyba przy okazji za bardzo uwierzył w swoją wielkość, nie miał wyobraźni, co zrobić z pieniędzmi, o jakich w małych Siedlcach nawet nie marzył. Skomplikował sobie życie osobiste, miał wpadkę alkoholową przy okazji meczu kadry, stał się ofiarą tabloidów, a w ślad za tym wszystkim przyszły koszmarne błędy w dwóch meczach.
To zapewne nie będzie powszechny punkt widzenia, ale może warto w tych trudnych dla Boruca chwilach przypomnieć sobie mecz z Kostaryką na mundialu w Niemczech. Rano bramkarz otrzymał wiadomość o tragedii rodzinnej, powiedział o tym trenerowi, który spytał go, czy chce grać. Boruc chciał, Polska mecz wygrała. Z mistrzostw Europy w Austrii tylko jego nazwisko zapamiętał prezydent, bo gdyby nie "Borubar", wyniki Polski byłyby jeszcze gorsze. Wtedy to on nas bronił, nie atakujmy go dziś. A przynajmniej nie obrażajmy człowieka za to, że przegrał mecz.