Gigant Yao Ming

Losem jego lewej kostki interesuje się półtora miliarda ludzi

Aktualizacja: 09.01.2011 10:33 Publikacja: 09.01.2011 00:01

Gigant Yao Ming

Foto: ROL

W czasie mistrzostw świata w 2002 roku amerykański dziennikarz zapytał Yao Minga, jak chciałby być zapamiętany, gdy zakończy koszykarską karierę. Chiński olbrzym pomyślał chwilę, a potem odpowiedział łamaną angielszczyzną: – Nie wiem, jakich słów dokładnie użyć, ale moim marzeniem jest, by dzięki mojej grze ludzie bardziej zainteresowali się koszykówką. Chciałbym, żeby dostrzegli wielkość tego sportu.

Yao był już wtedy wybrany przez Houston Rockets z numerem 1 draftu w 2002 roku i czekał na pierwszy sezon na parkietach NBA, a wraz z nim całe Chiny i spora część USA. On miał się stać tym, kto otworzy na wpływy koszykówki ogromny rynek chiński.

Po ośmiu sezonach Yao może powiedzieć, że marzenie spełnił. Jednak od dwóch lat prawie nie gra, a wszystkiemu winna lewa stopa.

Po operacji w połowie 2009 roku i długiej rehabilitacji wydawało się, że może być już tylko lepiej. Ale w połowie listopada, choć lekarze kazali mu się oszczędzać, a on słuchał zaleceń, doznał kolejnego urazu. Początkowo myślał, że wróci szybko, ale po badaniach w połowie grudnia okazało się, że straci resztę sezonu, a być może będzie musiał zakończyć karierę.

Sam Yao nie traci humoru. – Ludzie, dajcie spokój, to jeszcze nie pogrzeb. Właśnie jem kurczaka i piję piwo – żartuje, bo wie, ile wysiłku kosztowało go dostanie się do najlepszej ligi świata, a życie dodatkowo nauczyło go, żeby nie rezygnować z marzeń.

Koszykówka była mu pisana od urodzenia, ale jak mogło być inaczej, skoro grali w nią jego rodzice (matka była nawet kapitanem reprezentacji). Gdy się urodził, ważył około 5 kilogramów, a gdy miał dziesięć lat, urósł aż do 165 cm – tyle, ile mierzy przeciętny Chińczyk. Rósł jak na drożdżach, a apetyt miał proporcjonalny do wzrostu. Rodzice nie zarabiali dużo, więc większość pieniędzy przeznaczali na jedzenie. Na inne potrzeby nie zostawało wiele. Dodatkowo początek lat 80. to w Chinach kryzys gospodarczy. Mały-wielki Yao wypijał dziennie dwie butelki mleka, a powinien trzy, ale przydział kartkowy nie pozwalał na więcej.

Rodziców nie stać było na przeprowadzenie się do większego mieszkania. Mieszkali w za małym, którego większą część zajmowało łóżko.

W nauce niczym się nie wyróżniał, słabo szły mu publiczne występy – wolał milczeć, niż mówić, a najchętniej uciekał w świat myśli, zapełniony okrętami wojennymi, które go fascynowały. Tylko ten wzrost.

Na podwórku stanowił atrakcję. Kiedyś jego kuzyn Qian Yao powiedział kolegom, że zagra z nimi mały Yao i mają na niego uważać. Kiedy koledzy go zobaczyli, zapytali, czy przypadkiem nie powinien być ich ochroniarzem.

Mimo to w sporcie szło mu kiepsko. Po raz pierwszy rzucił do kosza w pierwszej klasie podstawówki, na zawodach szkolnych. Reprezentował klasę, bo był najwyższy. Tak się przejął, że spudłował, a żeby wstyd był większy, uczeń, który rzucał po nim, trafił, choć pojęcia o koszykówce nie miał żadnego.

Mimo to poszedł do szkoły sportowej, bo takich dzieci jak Yao nie ma w Chinach za wiele. Szło mu opornie i bardzo długo nic nie zapowiadało, że może stać się kiedyś gwiazdą. Był słaby technicznie i nieskoordynowany ruchowo, ale jak mogło być inaczej, skoro wieczorem był wyższy niż rano? Kiedyś nawet trener powiedział, że jeśli Yao kiedykolwiek zagra zawodowo w koszykówkę, to on rzuci pracę.

Nic dziwnego, że odechciewało mu się trenować i po raz pierwszy poczuł, że lubi to, co robi, dopiero około 1999 roku, niedługo przed wyjazdem na pierwsze igrzyska. Yao miał jednak cechę, która wyróżnia wielkich sportowców – był bardzo pracowity, a dodatkowo chciał wykorzystać szansę, której nie mieli jego rodzice.

Oni grali wtedy, kiedy Mao Zedong odgrodził Chiny od świata. Syn zaczynał treningi, gdy partia otwierała się na kapitalizm, a ludzie zachłystywali Zachodem.

Wiatr historii wyczuł komisarz NBA David Stern i już w 1990 roku przyjechał do Chin. Wtedy nikt go tu nie znał, udzielił tylko jednego wywiadu państwowej telewizji. Stern, który kilka lat później powiedział, że „Chiny niedługo będą największym koszykarskim rynkiem świata”, wiedział, że potrzebuje bohatera, który poruszy rodaków.

Próbował z różnymi. Przed Yao byli Mengke Bateer i Wang Zhizhi, ale udało się dopiero za trzecim razem. W 2002 roku Yao był już gwiazdą rodzimej ligi i poprowadził Shanghai Sharks do pierwszego w historii mistrzostwa kraju.

Przyjeżdżali go oglądać przedstawiciele różnych klubów m.in. Chicago Bulls, New York Knicks, Memphis Grizzlies, Toronto Raptors. W końcu zdecydowali się Houston Rockets, którzy wybrali go z numerem 1. I nie żałują. Grał znakomicie. Jego średnie z kariery wynoszą prawie 20 pkt i ponad 9 zbiórek na mecz.

Ale jego wartość to nie tylko rzucone kosze czy zebrane z tablicy piłki. Jeszcze ważniejsze było to, że na jego punkcie oszaleli kibice. W USA początkowo traktowali go jak atrakcję – olbrzyma z kraju liliputów, który nie potrafi pewnie grać w koszykówkę. W Miami przywitali go ośmioma tysiącami ciasteczek z przepowiednią. Shaquille O’Neal prosił, by przekazać Yao „Ching-chong-yang-wah-ah-soh”, za co oskarżono go o rasizm.

Ale szybko okazało się, że Chińczyk jest świetny. Wybierano go siedem razy do Meczu Gwiazd, a w 2005 roku pobił należący do Michaela Jordana rekord głosów kibiców (2 558 578). I co z tego, że większość pewnie pochodziła z Chin. Przecież właśnie o to chodziło. To tam dzięki Yao Mingowi miał się zacząć boom na koszykówkę. I się zaczął.

Podobno w koszykówkę grywa tam już nawet 300 milionów ludzi. Powoli w tyle zostaje piłka nożna, w której Chińczycy nigdy nie mieli sukcesów. Gadżety związane z NBA są sprzedawane w kilkudziesięciu tysiącach sklepów w kraju, a na rynku pojawił się nawet NBA-telefon. Ceny biletów na mecz Chiny – USA zaczynają się od 85 dolarów, a chętnych do obejrzenia nie brakuje.

Zmienia się też chińska liga, do której przyjeżdżają grać prawdziwe gwiazdy. Stephon Marbury jest zawodnikiem Foshan Drallions, a Steve Francis – Beijing Ducks. Obaj grali kiedyś w Meczu Gwiazd NBA.

A co na to Yao? Chociaż obok płotkarza Liu Xianga jest najbardziej znanym chińskim sportowcem, to sława go nie zmieniła. Jest, jaki był, tylko sporo bogatszy. Ożenił się z dziewczyną, którą poznał w wieku 17 lat.

Mimo że doszedł tak daleko, pamięta, gdzie zaczynał, i angażuje się w akcje charytatywne na rzecz biednych chińskich dzieci i ofiar trzęsienia ziemi w Syczuanie w 2008 roku. Tylko o koszykówce mówi z większym zapałem niż kiedyś. – Szuranie butów po parkiecie, tykanie zegara, gwizdki sędziów. To jest dla mnie jak symfonia.

Sport
Witold Bańka dla "Rzeczpospolitej": Iga Świątek i Jannik Sinner? Te sprawy dały nam do myślenia
Materiał Promocyjny
Koszty leczenia w przypadku urazów na stoku potrafią poważnie zaskoczyć
Sport
Kiedy powrót Rosji na igrzyska olimpijskie? Kandydaci na szefa MKOl podzieleni
Sport
W Chinach roboty wystartują w półmaratonie
Sport
Maciej Petruczenko nie żyje. Znał wszystkich i wszyscy jego znali
Sport
Czy igrzyska staną w ogniu?