Od kiedy klubowe mistrzostwa świata zastąpiły mecz o Puchar Interkontynentalny, tylko raz zdarzyło się, by w finale nie grali zwycięzca Ligi Mistrzów i zdobywca Copa Libertadores. Akurat w zeszłym roku, kiedy TP Mazembe z Demokratycznej Republiki Konga przegrał z Interem Mediolan.
System rozgrywek jest ułożony tak, że od razu widać, kto jaką pozycję ma w światowym futbolu. To też ukłon w stronę klubów z Europy, które narzekają, że są wyrywane ze swoich lig w środku sezonu. Do tego muszą jechać na drugi koniec świata. W tym roku turniej wraca po dwuletniej przerwie na boiska Japonii (ostatnio był w Zjednoczonych Emiratach Arabskich), mimo lipcowego trzęsienia ziemi.
Barcelona, niezaprzeczalny faworyt, zacznie grę od półfinału, podobnie jak wielki Santos, a maluczcy: Kashiwa Reysol, jako gospodarz, i Auckland City z Nowej Zelandii musiały się bić w eliminacjach. Wygrali Japończycy 2:0 i w niedzielę zmierzą się z Monterrey. Gospodarze faworytem nie będą, bo Meksykanie to naprawdę silna drużyna, z wieloma reprezentantami kraju w składzie (m.in. kapitan Luis Ernesto Perez, Ricardo Osorio czy Aldo de Nigris), a tych kilka nazwisk pełnej listy nie wyczerpuje.
W drugiej parze spotkają się katarski Al-Sadd i tunezyjski Esperance, który w tym roku wywalczył potrójną koronę: mistrzostwo i puchar Tunezji oraz wygrał afrykańską Ligę Mistrzów. Jednak dopiero mecz półfinałowy na tym turnieju pokaże, ile warte są te wszystkie tytuły w piłkarskiej metropolii, bo Esperance w przypadku zwycięstwa trafi na Barcelonę.
Nad drużyną Pepa Guardioli wszyscy rozpływają się w zachwytach i na dobrą sprawę, można by sobie darować tę imprezę, ale grać trzeba. To zagrają, a może zdarzy się niespodzianka? Barcelona będzie świeżo po Gran Derbi, a ostatnie mecze z Realem kończyły się wzajemnym obijaniem. Z pięknem preferowanym przez Barcelonę nie miało to nic wspólnego, bo choć agresorami byli przeważnie piłkarze Realu, to mistrzowie Hiszpanii nie pozostawali im dłużni.