Jedni jak Ledwoń lecieli do ognia i wszędzie ich było pełno. Inni byli wycofani, jak Enke i Rutka. – Było dwóch Sławków. Jeden twardy na boisku, kiedy trzeba było nawet agresywny. Drugi cichy, poczciwy, bardzo przejmujący się swoimi błędami. Wyrok za korupcję przyjął ze skruchą, jak każdą swoją pomyłkę – mówi trener Ryszard Wieczorek, który z Rutką pracował w Koronie Kielce kilka lat. – U nas się dopiero rodzi odpowiedzialność za psychologię piłkarza. Dziś zagubieni mogą liczyć na lepszą pomoc. Ale problem polega na tym, że ludzie w depresji często nie przyjmują do wiadomości, że coś im jest. Albo się wstydzą zawołać: pomocy. My za mało się nimi interesujemy, żeby chorobę odkryć, bagatelizujemy ją. A ludzie cierpią – mówi Wieczorek, który sam ma za sobą rodzinną tragedię związaną z depresją.
Dzięki Bogu, że mam dzieci
Trzeba rozdzielić depresję kliniczną, czyli ciężką chorobę, a taką miał Robert Enke, od stanów depresyjnych czy lęków przed niepowodzeniem, które zna większość piłkarzy – mówi „Rz" Ronald Reng. - Każdy futbolowy weekend zostawia po sobie morze przegranych, sfrustrowanych, rozpamiętujących błędy. Nie sposób powiedzieć, że futbol depresji sprzyja. Robert mógł być urzędnikiem, bankowcem, i też zachorować. Problem polega na czym innym: w futbolu, gdy już masz załamanie albo zachorowałeś, to bardzo trudno znaleźć drogę ucieczki. Piłkarz nie może być słaby. Piłkarz musi być czynny 24 godziny na dobę. Zawsze ktoś na niego patrzy. Zawsze analizuje, co mógł zrobić lepiej. David Villa, napastnik Barcelony, pewnie jeden z najpogodniejszych ludzi w tym biznesie, powiedział mi niedawno: „Dzięki Bogu, że mam dzieci, to mogę choć przez chwilę pomyśleć o czym innym".
Ogłosić: miałem załamanie, depresję, ale wyszedłem z tego, jest łatwiej. Tak zrobił m.in. Włoch Gianluigi Buffon, idol większości bramkarzy z obecnego pokolenia. Robbie Savage, brutal i krzykacz z reprezentacji Walii, opisał swoją walkę w autobiografii. Ale szczerość przed lub w trakcie leczenia, gdy się jeszcze przegrywa ze swoimi demonami, to rzadkość. A jeszcze większą jest zrobienie sobie przerwy od futbolu w porę, gdy kłopoty dopiero nadciągają. Trener Rangnick uznał kilka tygodni temu, że woli przełamać wstyd, niż ryzykować, że wypalenie i pracoholizm zamienią się w poważniejszy problem. Kilka lat wcześniej za namową szefów klubu z depresji zwierzył się Sebastian Deisler z Bayernu, uważany wówczas za najzdolniejszego niemieckiego pomocnika. Trzy dni po meczu ligowym działacze Bayernu zastali go w domu bezsilnego, patrzącego w pustkę, niezdolnego nawet do zasznurowania sobie butów.
Z polskich piłkarzy przyznawał się do leczenia Igor Sypniewski, wielki zmarnowany talent, ale w jego przypadku nigdy nie było wiadomo, czy chodzi o prawdziwą chorobę czy tylko ucieczkę przed pożarami, które wzniecał w życiu. Zupełnie inna była historia Waldemara Matysika, piłkarza reprezentacji Polski, który przeżył załamanie nerwowe podczas meczu o trzecie miejsce mundialu w 1982 roku. Miał dopiero 21 lat, był piłkarzem od czarnej roboty, wrażliwym, nad wiek odpowiedzialnym. Brał na siebie winę nie tylko za błędy swoje, ale i kolegów. – I Walduś nie wytrzymał – wspomina jeden z jego znajomych z tamtych lat. Trafił na kilka miesięcy do warszawskiego szpitala przy Sobieskiego. Ale podniósł się, zagrał w następnym mundialu, zrobił karierę. Grał we Francji, dziś mieszka w Niemczech, ułożył sobie życie. Sypniewski, którym się w młodości interesowały wielkie kluby Europy, spalił za sobą wszystkie mosty i w końcu trafił do więzienia za znęcanie się nad matką. A depresje, nerwice, załamania piłkarzy są u nas ciągle tematem tabu.
– Inna sprawa, że w Polsce nie było ani takich wielkich pieniędzy, ani takich napięć, jakim są poddawani piłkarze na Zachodzie – mówi Maciej Szczęsny, były bramkarz i ojciec Wojciecha, bramkarza Arsenalu. – Przez całe lata 80. i 90. w polskiej piłce czy się stało, czy się leżało, parę tysięcy się należało. Dopiero ci, którzy ruszali do zagranicznych lig, mogli odkryć, co to znaczy wyszarpywać sukces każdego dnia i co to jest lęk przed niepowodzeniem – mówi Szczęsny.
Świetnie opłacany złom
W tym codziennym wyszarpywaniu biorą udział piłkarze coraz młodsi i – po tym, gdy zapanowała pełna swoboda na rynku transferów – sprowadzani z całego świata. Trafiają w obce sobie miejsca, muszą błyskawicznie dorosnąć, niektórych to po prostu przerasta. Robią rzeczy niewytłumaczalne. Jak Breno załamany, że Niemcy nie okazały się tak pogodne jak Brazylia, że kontuzje i błędy zepchnęły go na boczny tor. Jak hiszpański bramkarz Manchesteru United David de Gea, którego niedługo po transferze przyłapano w Tesco na kradzieży. Milioner ukradł pączka. Kleptomanem był też młody Gascoigne. Może to jakiś symbol, że Jean-Marc Bosman, który tę swobodę transferów w połowie lat 90. wywalczył i uczynił piłkarzy multimilionerami, też leczy się z załamań nerwowych.