Do końca meczu zostało około 30 sekund, kiedy Amerykanie zaczęli się cieszyć, tak jak lubią najbardziej: wysoki wyskok, a potem zderzenie w powietrzu. Pokaz mocy, która jest w stanie złamać każdego. Zobaczył to cały świat, a w niedzielę poczuli Hiszpanie - jedyny zespół, który mógł marzyć o detronizacji USA.
Potem trener Mike Krzyzewski po kolei ściskał tych, którzy siedzieli na ławce rezerwowych, a Chris Paul stał na linii rzutów wolnych. Trafił, czy nie, nie miało już znaczenia. Amerykanie byli pewni zwycięstwa, a w zmianę losu przestali wierzyć rywale.
Serge Ibaka siedział na ławce i patrzył smętnie na parkiet, po twarzy Pau Gasola płynęły łzy. Znów się nie udało, jak cztery lata temu w Pekinie, choć znów było tak blisko. Do ostatniej kwarty Hiszpanie mierzyli się z Amerykanami jak równy z równym.
Juan Carlos Navarro walczył na obwodzie z Paulem i Deronem Williamsem. Rudy Fernandez stawiał dzielnie opór LeBronowi Jamesowi, a bracia Gasol nie byli gorsi od amerykańskich środkowych. To jednak nie wystarczyło. Amerykanie mają taką siłę, że jeśli sami sobie nie przeszkodzą, to nie ma na nich mocnych.
Gdy James miał słabszy moment, to wchodził za niego Kevin Durant, Kobego Bryanta w każdej chwili może zastąpić Russell Westbrook, a brodaty James Harden trafia za trzy punkty nawet z najdziwniejszej pozycji.