Londyńczycy kłócą się, co zrobić ze Stadionem Olimpijskim, choć wydawało się, że problem zawczasu dobrze przemyśleli. Chcieli uciec od scenariusza przerabianego ostatnio wielokrotnie: po igrzyskach gaśnie znicz i dopiero zaczyna się myślenie o przyszłości budowli za kilkaset milionów euro. Zburzyć nie można, sprzedać też nie, imprez sportowych i gwiazd muzyki nie ma aż tyle, żeby wypełniać stadion wystarczająco często.
?Przykłady z ostatnich lat są bardzo wymowne. Chińczycy w Pekinie mają problem z wielkim Ptasim Gniazdem na 91 tysięcy miejsc, ale się do tego nie przyznają. Stadion miał być imponujący i jest, a że teraz odwiedzają go głównie turyści, to już inna sprawa.
Pomysł, żeby grała tam drużyna Beijing Guo’an nie wypalił, bo piłkarze na trybuny przyciągną ledwie około 10 tys. kibiców. Dlatego chyba od kilku lat jeżdżą tam drużyny Serie A grać o Superpuchar Włoch.
W Atenach (igrzyska w 2004 roku) jest jeszcze gorzej. Nie da się problemu w żaden sposób zamieść pod dywan, bo kryzys sprawił też, że obiekty sportowe popadają w ruinę. Właśnie się okazało, że dla Włochów za drogi w utrzymaniu (ok. 1,5 mln euro rocznie) jest tor bobslejowy – pamiątka po igrzyskach w Turynie (2006). Rozbiorą go, zanim przyjdzie w tym roku prawdziwa zima.
Londyńczycy chcieli być mądrzejsi i zadbać o przyszłość stadionu za 486 mln funtów, zanim zostanie wybudowany, a opinia publiczna zapyta, po co komu taka droga zabawka. I prawie się udało. Już w lutym zeszłego roku minister sportu Hugh Robertson twierdził, że oferta klubu West Ham United jest najlepsza, a on sam by za takim rozwiązaniem zagłosował.