Pogrzeb był w najlepszym hollywoodzkim stylu. Miejsce akcji: Nokia Theatre w Los Angeles, w obsadzie gwiazdy z szefem NBA Davidem Sternem na czele, a muzyka: od filmu "Toy story" do Franka Sinatry.
A w tle zdjęcia Jerry'ego Bussa w otoczeniu wnuków, starego druha Hugh Hefnera i z żetonami do pokera. Tak odchodził największy showman wśród właścicieli klubów NBA. Inaczej być nie mogło - Hollywood patrzy.
Chemik z wykształcenia, deweloper z zawodu sportowe imperium zaczął budować w 1979 roku. Los Angeles Lakers, hokejowy Los Angeles Kings i halę sportową przejął za 67,5 mln dolarów i od razu otworzył erę "Showtime", gdzie najbardziej liczyła się rozrywka, a wynik miał przyjść razem z dobrą zabawą.
I nie pomylił się. Pierwsze mistrzostwo NBA zdobył już rok później - pierwsze z dziesięciu. Świętował na ulicach Los Angeles, ubrany w kraciastą marynarkę i w rozpiętej koszuli. Po prostu znak czasu.
Zawsze dbał, by na parkiecie były gwiazdy grające widowiskowo: Kareem Abdul Jabbar i Magic Johnson, potem Kobe Bryant i Shaquille O'Neal. Trafił na rządy Davida Sterna, który chciał budować największe przedsiębiorstwo sportowo-marketingowe na świecie. Idealnie się uzupełniali. Stern zajął się tym na poziomie globalnym, Buss dodawał kolorytu w stolicy show biznesu. Jako pierwszy wprowadził na parkiety zespół cheerleaderek – Laker Girls. Dlatego na pogrzebie Stern mógł go nazwać „wizjonerem, którego wpływ na koszykówkę był nieoceniony".