Pogoń postraszyła Legię, która przez godzinę nie mogła znaleźć sposobu na jej pokonanie. A kiedy już znalazła, goście stracili bramki i szanse w ciągu paru minut. Remis, nie mówiąc o zwycięstwie Pogoni, byłby sensacją. Patrząc więc chłodno, wszystko zakończyło się tak, jak logika wskazywała. A jednak było co oglądać, a przede wszystkim każdy, kto przyszedł na Łazienkowską, miał poczucie, że jest na meczu, a nie na wojnie.
Legia i Pogoń są ze sobą zaprzyjaźnione od kilkudziesięciu lat, czego widomym znakiem jest to, że w meczach między tymi drużynami nie ma na stadionie sektora gości. Wszyscy są u siebie, więc siadają obok siebie. Nie ma wroga i uszy nie więdną od epitetów. Krótko mówiąc: jest przyjemnie, tak jak powinno być na meczu. Nawet krótkotrwały pokaz pirotechniki w wykonaniu Żylety pasował do sytuacji, nikomu nie zagrażał, więc powinien zostać potraktowany łagodnie, bo to jednak złamanie przepisów.
Opisuję to, co widziałem, narażając się na zarzut, że się rozczulam, a przecież sensem każdego meczu jest rywalizacja, także na trybunach. Jasne, pod warunkiem że nie towarzyszą jej agresja, bluzgi, brak szacunku dla przeciwnika i łamanie zasad fair play, czyli wszystko to, co na większości meczów ekstraklasy jest na porządku dziennym.
Takich jak ten Legii z Pogonią jest niewiele, bo, niestety, mniej jest w lidze „przyjaźni” niż „kos”.
Kibice Pogoni, którzy przyjechali w sobotę rano ze Szczecina do Warszawy, zwiedzali Centrum Nauki Kopernik, Stadion Narodowy, spacerowali po Starówce i Krakowskim Przedmieściu. Mieli na szyjach klubowe szaliki, nikt ich nie gonił, nie groził im, wrócili do domów cali i zdrowi. Wiadomo, że jak się jedzie na mecz przyjaźni, to matki są spokojne.
Wielu spośród kibiców obecnych na stadionie następnego dnia wzięło udział w maratonie warszawskim. To jest taki sport, w którym 95 procent uczestników walczy z własnymi słabościami, a nie przeciwnikiem, wspiera się i w dodatku kibice na trasie dopingują wszystkich bez różnicy. A potem ci, którzy ukończyli bieg, chodzą jeszcze po Warszawie z numerami startowymi na piersiach i medalami na szyjach, chcąc przedłużyć radość.