O mechanizmie draftu pisze się grube książki, choć główna zasada jest prosta: umożliwić wyrównanie poziomu ligowej rywalizacji w ukochanym amerykańskim sporcie poprzez ofiarowanie szansy wyboru lepszych graczy przez słabsze drużyny. Tyle zasada, resztę pisze historia, już od 1936 roku.
Jak NFL nie gra, to draft (tak jak w NBA) zapełnia łamy gazet, ekrany telewizorów i pasma radiowe w USA. Trzy dni z kwietniowym draftem do NFL to trzy rundy, w czasie których drużyny mają swoje sztaby (dosłownie „war rooms") i liczą pracowicie, czy wybrać żywego człowieka, czy kupić, czy sprzedać prawo jego wyboru. Potem jest ogłoszenie, uściski krewnych, znajomych i trenerów, wręczanie symbolicznych czapeczek, koszulek, komentarze, podniecenie i nastrój, jakiego nie znajdzie się nigdzie indziej. Wszystko w światłach rampy, a dokładniej na scenie Radio City Music Hall.
Są emocje – bo ci wybrani w pierwszej rundzie mają zagwarantowane 390 tys. dolarów za sezon na początek (w porównaniu z gwiazdami to niewiele, ale schylić się warto), bo trochę w tym wydarzeniu handlu żywym towarem, bo to duży biznes i show. Dla wybranych początek zawodowej drogi do wielkich pieniędzy, a dla odrzuconych przykry cios. To miejsce pracy setek agentów, pośredników, ekspertów i doradców. Draft nie zamyka i nie otwiera wszystkich furtek do sportowego raju (jeszcze są przedsezonowe mecze i konieczność zakwalifikowania się do ograniczonej przepisami kadry drużyny), ale w amerykańskiej kulturze sportu jest wydarzeniem nadzwyczajnym.
Zanim takim się stało, było zupełnie inaczej. W miejscowości Athens w stanie Georgia żyje wciąż pan Charley Trippi, ten, który miał nr 1 w drafcie do NFL w 1945 roku. Ma 91 lat. Z okazji draftu 2013 przypomniał rodakom, co się zmieniło. Najpierw to, że grał w futbol amerykański w czasach, gdy jeszcze nikt nie mierzył co do ułamka sekundy czasu 40-metrowego sprintu z piłką między białymi liniami boiska, gdy nikt nie miał żadnego agenta do negocjacji kontraktu i gdy piłkarz Trippi nawet nie myślał o wycieczce na scenę w Nowym Jorku.
Charley Trippi wiedział tylko, że jako zdolny halfback (to znaczy dodatkowy skrzydłowy) z uniwersytetu stanowego Georgia wpadł w oko właścicielowi Chicago Cardinals. Właściciel, Charles Bidwill, poinformował o tym futbolistę drogą telefoniczną i to by było wszystko w kwestii przyszłości i sławy. Draft odbył się tak, że w nowojorskim hotelu zebrali się właściciele klubów, wypisali kredą na tablicy nazwiska interesujących ich graczy i metodą skreślania dokonywali wyborów.