To zła wiadomość. Oczywiście pokaże je TVP, ale to nie jest propozycja dla konesera, tu nie obejrzymy eliminacji biegu na 100 m, meczu piłkarek nożnych ani tego, jak pływak z Burundi o mało się nie utopił. Nie zobaczymy sportu z perspektywy uniwersalnej, tylko przez biało-czerwone okulary, bo taka jest logika telewizji narodowej i w dodatku tak naprawdę komercyjnej, choć z nazwy wciąż publicznej.
Sport w polskim sosie wystarczy wielu, ale nie wszystkim. Mam znajomego lekarza, którego olimpijskie marzenie jest następujące: w pracy urlop, rodzina na wakacje, a on przed telewizorem ogląda igrzyska w Eurosporcie, w dzień i jeśli trzeba także w nocy, a potem rozmawiamy o tym przez lata.
Dla nas, którzy przez całą młodość biegliśmy do kiosku po „Przegląd Sportowy”, bo tylko Adam Choynowski wiedział, jak grał Fibak w drugiej rundzie w Bogocie, Eurosport, który dostaliśmy 20 lat temu wraz z wolnością, to było nagle otwarte okno na świat. Pierwszy satelitarny talerz kupiłem dla CNN (pokazywała właśnie na żywo, jak Amerykanie odbijają Kuwejt) i Eurosportu.
Teraz ten romantyczny czas się kończy, bo olimpijski spektakl zdaniem jego właściciela, arcybogatego koncernu MKOl, można wystawić na nieograniczony telewizyjny przetarg, niech wygra ten, kto zapłaci najwięcej, i niech robi, co chce. Czyli najpierw skończył się romantyzm na stadionie, a teraz kończy także przed telewizorem, a więc nareszcie klocki idealnie pasują do obrazka.
Igrzyska w przerwie między pogodą i serialem, na żywo choć wcale nie na żywo, bo o 10 minut za długo trwał teleturniej, to jest oferta dla tych, którzy cały swój stosunek do sportu zawierają w dwóch pytaniach: jak tam nasi i ile padło rekordów? Oni są ważniejsi, my jesteśmy niszowi, władcy olimpijskich kółek też to zrozumieli i zostaliśmy sami jak ten długodystansowiec ze sławnego filmu. On się zbuntował, my możemy tylko wziąć, co dają, i nie marudzić, bo może być jeszcze gorzej, np. igrzyska w telewizji płatnej. Chciwość to jest sport olimpijski z gwarantowaną przyszłością.