Niestety trzeba sobie powiedzieć szczerze: wielkie sportowe imprezy nie poprawią nam w najbliższym czasie samopoczucia. Latem będą piłkarskie mistrzostwa świata w Brazylii, a tam ludzie, zamiast stadionów, chcą szpitali. Na kolejne mundiale zaproszą nas znowu Putin, a potem arabscy szejkowie zatrudniający niewolników z Azji.
Igrzyska takie jak te zimowe w Lillehammer (1994) czy letnie w Sydney (2000), beztroskie, organizowane w krajach spokojnych i bogatych, szybko się nie zdarzą, bo właścicielom sportowego spektaklu nie chodzi o naszą przyjemność, tylko o zysk i polityczne interesy.
Oczywiście zdolność zapominania o tym, co smuci, rośnie, gdy znicz już płonie i sportowcy wychodzą na start. Tak będzie zapewne i tym razem, a my mamy więcej niż zwykle powodów, by z nadzieją patrzeć na Soczi. Przez dziesięciolecia byliśmy przyzwyczajeni, że zima w polskim sporcie to ubogi krewny lata. Do poprzednich igrzysk w Vancouver, gdzie wygrała Justyna Kowalczyk, jedynym naszym zimowym mistrzem olimpijskim był Wojciech Fortuna, postać dla dzisiejszej młodzieży baśniowa.
Dopiero cztery lata temu poczuliśmy się jak kibice z kraju, w którym są góry, czasem pada śnieg i bywa mróz. Polscy sportowcy zdobyli sześć medali, tylko o dwa mniej niż w całej 90-letniej historii zimowych igrzysk.
Optymiści widzą szansę na powtórkę tego wyniku, już bez Adama Małysza, ale z mistrzem świata Kamilem Stochem, drużyną skoczków i łyżwiarstwem szybkim rosnącym w siłę mimo braku dachu nad choćby jednym polskim torem.