Reklama
Rozwiń
Reklama

Urodzeni 4 czerwca

Kierowca rajdowy Krzysztof Hołowczyc i zawodowy kolarz Zenon Jaskuła o sporcie na przełomie PRL i wolnej Polski.

Publikacja: 04.06.2014 03:15

Zenon Jaskuła sprzedawał w ZSRR dżinsy

Zenon Jaskuła sprzedawał w ZSRR dżinsy

Foto: EAST NEWS, Jan Kucharzyk Jan Kucharzyk

Rz: Pamiętają panowie ?4 czerwca 1989 roku – dzień swoich 27. urodzin?

Krzysztof Hołowczyc:

Oczywiście. Poszedłem głosować. Byłem bardzo przejęty i jednocześnie pełny nadziei. To był ważny dzień – czerwcowe wybory zasadniczo zmieniły Polskę, wyrwały ją z objęć Sowietów.

Zenon Jaskuła:

Brałem udział w wyścigu dookoła Nadrenii... czy może Saksonii. Tam walczyłem z Rosjanami i Niemcami z NRD. Nie było szans na głosowanie – taka praca. Głosowałem dopiero w kolejnych latach, często w mediolańskim konsulacie.

Reklama
Reklama

W jakim punkcie kariery byliście?

Z.J.:

Oficjalnie byłem jeszcze kolarzem amatorem, ale faktycznie zawodowcem – licencje mieliśmy amatorskie, ale etaty, na których „pracowaliśmy" – w kopalniach czy Państwowych Ośrodkach Maszynowych – były przecież fikcyjne. Wystarczyło tylko od czasu do czasu pokazać się w pracy. W 1989 roku podpisałem pierwszy prawdziwy kontrakt zawodowy – z włoską grupą Diana-Colnago. Kiedy w tym samym roku w Chambery zdobyliśmy wicemistrzostwo świata w drużynie (wraz z Joachimem Halupczokiem, Markiem Leśniewskim i Andrzejem Sypytkowskim), pojawiło się pełno ofert. Czesław Lang akurat kończył karierę i stawał się menedżerem – prowadził Achima, Marka Szerszyńskiego, Lecha Piaseckiego, Marka Kulasa i mnie. Miał więc pięciu zawodników i polskiego sponsora – Animex. Wynegocjował wtedy dla nas o 10 tysięcy marek więcej – za to można było prawie kupić dom.

K.H.:

W 1988 r. otrzymałem intratną ofertę wyjazdu do USA i pracy kaskadera w Paramount Pictures. Gdy pakowałem już walizki, dostałem propozycję zostania kierowcą fabrycznym w FSO Sport. W pierwszej chwili byłem kompletnie zaskoczony, nie mogłem w to uwierzyć. Zaraz potem nastąpiła dzika radość, bo wiedziałem, że wreszcie będę startował w prawdziwych rajdach. Byłem ostatnim kierowcą w zespole FSO, to ja wraz z upadkiem komuny „gasiłem tam światło".

Sportowcy wiedzieli już wtedy, jak wygląda Zachód.

Reklama
Reklama

K.H.:

Pierwszy wyjazd był szokiem, każdy chyba to przeżył podobnie. Ja wyjechałem z kadrą Polskiego Związku Motorowego w drugiej połowie lat 80. na rajd do Finlandii, tam zetknąłem się z prawdziwym Zachodem. Już na promie kupiłem sobie puszkę oryginalnej coca-coli. Do dziś pamiętam dźwięk jej otwierania, a potem orzeźwiający smak. Poczułem się bosko! Na miejscu benzyna bez kartek i uginające się od nadmiaru towarów sklepowe półki. Oczywiście, kiedy przeliczyłem tamte ceny po czarnorynkowym kursie dolara na złotówki, to była jakaś abstrakcja. Jednak trzeba było kupić parę drobiazgów, nawet w kosmicznej cenie, żeby dotknąć „zgniłego" Zachodu.

Z.J.:

Rok 1982, Niemcy. Słyszałem wcześniej różne opowieści, ale kontrast był niesamowity. Samochody, drogi... Te wyjazdy dawały nam, sportowcom, przewagę – można było przekonać się na własne oczy, jak tam jest. A kiedy przywiozło się z takiego wyścigu 500–1000 dolarów, to szło się do restauracji Hetmańskiej w hotelu Victoria, gdzie obiad kosztował Polaka 2 dolary. Wtedy nie każda restauracja miała mięso, a polędwica uchodziła wówczas za ważny składnik sportowej diety.

Handlowało się...

Z.J.:

Reklama
Reklama

Oczywiście. Dobrze schodziły aparaty fotograficzne Zenit – brało się dwa–trzy na wyjazd do Niemiec. Do tego kryształy i wyroby ludowe. Przelicznik gigantyczny, jak 100 złotych do 100 marek. A na wyścigi do ZSRR brało się dżinsy. Oni za dżinsy oddaliby wszystko. Pięć–sześć par do walizki, do tego tanie perfumy. Z Rosji opony, aparaty fotograficzne i złoto – wkładało się na siebie, tym sposobem można było wwieźć nawet pół kilograma. Niektórzy przewozili w rowerach – ja nie ryzykowałem, bo celnicy je prześwietlali i były wpadki.

K.H.:

Woziłem jakieś kryształy, telewizory kolorowe, rajstopy, dżinsy etc. – w ramach tzw. bratniej, internacjonalistycznej wymiany handlowej. Później, już w wolnej Polsce, też zajmowałem się różnymi rzeczami, starałem się rozkręcić biznes. Kupowaliśmy z kolegą samochody na Zachodzie i staraliśmy się je sprzedawać w Polsce. To był fajny kawałek chleba – gdzieś się jechało, przy okazji coś się zobaczyło. Najpierw wyjeżdżaliśmy po jeden samochód, później braliśmy lawetę i sprowadzaliśmy kilka czy nawet kilkanaście. Przy tym głodzie zachodnich marek w Polsce przynosiło to początkowo fantastyczne profity. Na giełdzie te jak na polskie warunki nowoczesne auta szły na pniu. Jednak rynek dość szybko się nasycił. A pieniądze rozeszły się na starty.

Co było największym problemem dla sportowca w PRL – pieniądze, sprzęt, paszport?

Z.J.:

Reklama
Reklama

W kadrze zawsze jeździliśmy na dobrych rowerach. Rama mogła być polska, ale osprzęt już światowej klasy. Nie było dysproporcji pomiędzy nami a rywalami z Zachodu. Z wyjazdami też nie było źle – w Polskim Związku Kolarskim ktoś się zajmował takimi sprawami – wystarczyło zostawić paszport. Jak w biurze podróży. Dopiero później musiałem sam sobie radzić ze sprawami paszportowo-?-wizowymi. Miałem licencję kolarza zawodowego i nie byłem już pod opieką związku. A załatwienie wizy nie było takie łatwe. Co tydzień w jakiejś ambasadzie czy konsulacie – choćby po wizę tranzytową na Austrię, bo też była potrzebna. To wszystko zajmowało wiele czasu.

K.H.:

Mówiono o mnie „młody talent, świetny kierowca", ale co z tego, jak nie miałem już pieniędzy, bo wszystko, co było do sprzedania, już dawno sprzedałem. Polskim załogom trudno było rywalizować z najlepszymi na świecie. Nie dysponowaliśmy odpowiednim sprzętem, pieniędzmi. Wtedy rynek sponsorów jeszcze nie funkcjonował. Czasem zdarzało się, zwłaszcza gdy ocierałem się o kadrę Polski, że dostawaliśmy kaski. Czasem ktoś podarował nam zagraniczny olej do silnika. Wszystko to jednak było za mało, aby na poważnie myśleć o międzynarodowych sukcesach. W pewnym momencie zdałem sobie sprawę, że pomimo bardzo dobrych początków kariery rajdowej, bez odpowiednich środków daleko nie zajdę.

Przełom 1989 roku był jak dotknięcie magicznej różdżki?

K.H.:

Reklama
Reklama

Gdy na początku 1989 r. zniesiono kartki na paliwo, wszystkim wydawało się, że rajdy zaczną się w Polsce błyskawicznie rozwijać. Niestety, musieliśmy trochę poczekać. Zmiany ustrojowe w Europie doprowadziły do zniesienia „żelaznej kurtyny", a tym samym do zakończenia rozgrywek w ramach Pucharu Krajów Demokracji Ludowej, w których startowała kadra Polski. Naszym załogom na arenie międzynarodowej pozostały więc jedynie starty w mistrzostwach Europy lub świata, gdzie od połowy lat 70. nie odnosiliśmy żadnych sukcesów.

Z.J.:

W 1990 roku przyjechałem na Giro d'Italia. Byliśmy na fali. Mówili o nas: „ci z bloku komunistycznego", bo nikt nie odróżniał Polski od Rosji czy Czechosłowacji. A walczyliśmy z nimi jak równy z równym. Poczuliśmy się częścią kolarskiego świata. Byłem w drużynie z Giuseppe Saronnim, który wygrywał duże wyścigi. Siedzieliśmy przy jednym stole, żartowaliśmy... Rok później jeździłem już w grupie Del Tongo. Byli tam Mario Cipollini, Franco Ballerini – drużyna wygrała chyba połowę z 20 etapów Giro. W wyścigu triumfował Franco Chioccioli – też z naszej grupy. Codziennie piliśmy szampana. Czułem się jak gracz FC Barcelona.

Minęło ćwierć wieku. Polityka jest teraz ważna?

K.H.:

Reklama
Reklama

Od początku kibicowałem wejściu Polski do Unii Europejskiej. Gdy zaproponowano mi udział w kampanii społecznej „Jestem Europejczykiem", poprzedzającej referendum akcesyjne, bez wahania się zgodziłem. Potem przyszły wybory do europarlamentu i poproszono mnie, bym wzmocnił listę PO na Warmii i Mazurach, czyli w regionie, gdzie od lat zwyciężała lewica i Samoobrona. Kampania się powiodła, mandat uzyskała prof. Barbara Kudrycka, a ja zgodnie z założeniem uzyskałem drugi wynik. Kiedy w 2007 r. prof. Kudrycka została powołana do rządu, zastąpiłem ją w roli europosła. Rozpocząłem więc sprawowanie mandatu za półmetkiem kadencji i trudno mi było wejść w sprawy, które dawno były w toku. Do tego przecież wciąż byłem czynnym sportowcem. Często bywało tak, że prosto z sali obrad pędziłem na lotnisko i już kilka godzin później siedziałem w rajdówce. Takie życie było niezwykle ekscytujące, ale łączenie rajdowej pasji i obowiązków poselskich wymagało ogromnych poświęceń. Niewykluczone, że kiedyś zaangażuję się po raz kolejny, ale jeszcze za wcześnie, by znowu o tym myśleć. Mam jeszcze kilka sportowych celów.

Z.J.

Śledzę politykę, ale mam świadomość, że to tylko „sprzedawanie marzeń". Nikt nie rozlicza polityków z przedwyborczych obietnic. Kiedyś chciałem działać – zrobić coś w Polskim Związku Kolarskim – ale zrezygnowałem. Zamiast tego patrzę, jak ludzie w kraju korzystają ze zdobytej wolności, bo to też trzeba umieć.

—rozmawiał Bartosz Klimas

Sport
Iga Świątek, Premier League i NBA. Co obejrzeć w święta?
Sport
Ślizgawki, komersy i klubowe wigilie, czyli Boże Narodzenia polskich sportowców
Sport
Wyróżnienie dla naszego kolegi. Janusz Pindera najlepszym dziennikarzem sportowym
Sport
Klaudia Zwolińska przerzuca tony na siłowni. Jak do sezonu przygotowuje się wicemistrzyni olimpijska
Olimpizm
Hanna Wawrowska doceniona. Polska kolebką sportowego ducha
Materiał Promocyjny
W kierunku zrównoważonej przyszłości – konkretne działania
Reklama
Reklama
REKLAMA: automatycznie wyświetlimy artykuł za 15 sekund.
Reklama
Reklama