O starciu dwóch najlepszych pięściarzy bez podziału na kategorii wagowe mówiono od pięciu lat, ale nic nie wskazywało na to, że kiedyś do niego dojdzie. Konflikt Boba Aruma, promotora Filipińczyka, z Mayweatherem jr. nie dawał większych nadziei na pomyślny finał, więc coraz częściej zastanawiano się, z kim niepokonany Amerykanin stoczy swoje ostatnie walki w karierze. Kolejka chętnych była długa, ale nikt nie gwarantował takich zysków jak Pacquiao.
Przełom nastąpił niespodziewanie pod koniec stycznia, a miesiąc później świat obiegła wiadomość, że do walki Mayweathera z Pacquiao dojdzie 2 maja w Las Vegas. Oczywiście w MGM Grand Garden Arena, inne miejsce nie wchodziło w rachubę.
Od początku zdecydowanie więcej mówiono jednak o stronie biznesowej tego przedsięwzięcia niż o jego wartości sportowej. Sumy, jakie padały, miały szokować i szokowały. Ponad 120 mln dolarów dla Mayweathera, nieco mniej dla Pacquiao (ponad 80 mln). Te honoraria nie mieściły się w głowie, tak samo jak spodziewane zyski (około 400 mln).
Aby zostać sponsorem walki, meksykański browar Tecate musiał zapłacić 5,6 mln dolarów. Corona dawała tylko 5,2 mln i przegrała. Do tego najdroższe w historii pay per view (prawie 100 dolarów za przyłącze), najdroższe bilety (których nie ma!), kosmiczne ceny hoteli w Las Vegas.
– To najdziwniejsza rzecz, jaką widziałem w życiu – mówi 83-letni Arum, najsłynniejszy promotor obok Dona Kinga. A widział sporo i organizował widowiska, które przeszły do historii zawodowego boksu.