Ze smutkiem w oczach całą winę bierze na siebie, chwali rywala i podkreśla jak bardzo szanuje ten wielki turniej. Dziennikarze są tak zuchwali, że ośmielają się nawet zadać najboleśniejsze pytanie: czy możemy oczekiwać, że zagra jeszcze kiedyś na dawnym poziomie, tak jak grał w czasach, gdy zwyciężał w Wimbledonie.

Odpowiedź jeszcze początkowy szok pogłębia. Nadal nie mówi, że oczekiwania to mogą mieć mama i tata, ewentualnie wujek, a nie wy pismaki, tylko z pokorą stwierdza, że nie wie, ale zrobi wszystko, by tak się stało i niczego nie zaniedba, jak nie zaniedbał przed tym przegranym Wimbledonem. I wniosek najważniejszy jednego z najlepszych i najciężej trenujących tenisistów w historii: przybywa dobrych graczy, więc muszę trenować jeszcze więcej. Ani słowa o kontuzjach, wprost przeciwnie. Nadal powiedział, że od dwóch lat problemów z kolanem już nie ma i stan jego zdrowia porażki nie tłumaczy.

Hiszpana mi szczerze żal, życzę mu jak najlepiej, chcę wierzyć, że wróci do wielkiej formy i zobaczę go jeszcze kiedyś uśmiechniętego po wielkoszlemowym finale, najlepiej w Paryżu, bo byłby to jego dziesiąty triumf na ziemi, którą może śmiało może uważać za własną. Tego osiągnięcia chyba nikt by nie wyrównał.

Mam nadzieję przy tym być, natomiast na najbliższe spotkanie z poważnym tenisem w naszym kraju, czyli mecz Pucharu Davisa Polska - Ukraina w Szczecinie chyba się nie wybiorę, choć bardzo lubię Łukasza Kubota, Marcina Matkowskiego (przy okazji serdeczne dzięki za chwilę szczerej rozmowy w Paryżu) i kapitana Radosława Szymanika.

Niestety, będzie tam jeszcze ktoś i za spotkaniem z tym jegomościem absolutnie nie tęsknię, choć miałbym o co pytać, ale bez kasku i kamizelki kuloodpornej pytać strach. Może pojedzie ktoś młodszy, bo u mnie z wiekiem maleje tolerancja dla chamstwa.