W kraju tenisowo zimnokrwistym ta sugestia mogłaby się wydać zbyt daleko idąca, ale nie w Argentynie, która szanuje tenisistów, wychowuje znakomitych graczy z pokolenia na pokolenie i jeszcze nigdy Pucharu Davisa nie wygrała. Mało tego – cztery razy była w finałach i zawsze przegrywała.
O tym, że futbol nie pożarł w Argentynie wszystkiego, mieliśmy niedawno okazję przekonać się sami, gdy w Trójmieście jej tenisiści wygrywali w pierwszej rundzie Grupy Światowej z Polską. Dziennikarzy argentyńskich było wówczas w Ergo Arenie prawie tylu co polskich. Nie ma co ukrywać – zazdrościłem im bardzo i z przyjemnością tłumaczyłem, że ta stocznia, w której Lech Wałęsa obalił komunizm, jest tuż obok.
Teraz zazdrościłem im po raz drugi, bo w Zagrzebiu przeżyli coś, co nam chyba nigdy nie będzie dane. Pucharu Davisa nie zdobyli Guillermo Vilas i Jose Luis Clerc, czyli gracze z pokolenia Wojciecha Fibaka, nie wywalczyli go Gaston Gaudio, Guillermo Coria i David Nalbandian, dopiero Juan Martin Del Potro, Federico Delbonis i Leonardo Mayer zdobyli najcenniejsze trofeum, o jakie walczą tenisiści, grając dla ojczyzny. Tylko Del Potro jest gwiazdorem, dwaj pozostali to szara tenisowa piechota, kolejny dowód, że ten puchar to trochę inny świat.
Niestety, może on wkrótce zniknąć, bo przeszkadza w interesach. Trzeba na daviscupowe mecze wygospodarować w roku cztery tygodnie, gwiazdorzy coraz częściej marudzą, szczególnie gdy już raz wygrają i ukołyszą swoje ego. Jeśli Puchar Davisa zostanie przykrojony do potrzeb biznesu, zniknie jedna z najbardziej mitotwórczych sportowych rywalizacji.
Finały w połączeniu z półfinałami na neutralnym terenie, pomysł, by rozgrywki odbywały się co dwa lata, i wszystkie niezdefiniowane jeszcze do końca koncepcje spotykają się z oporem tylko w krajach, gdzie Puchar Davisa jest częścią sportowego dziedzictwa. W Polsce też tak było w czasach, gdy Bohdan Tomaszewski opisywał przedwojenne mecze, a potem komentował pojedynki Fibaka z Karlem Meilerem, Bjoernem Borgiem, Adriano Panattą czy Corrado Barazzuttim.