Mauro Berruto, który cztery lata temu zastąpił Andreę Anastasiego na stanowisku trenera włoskiej reprezentacji, obiecywał sukcesy. Czwarte miejsce gospodarzy podczas włoskich MŚ w 2010 r. uznano za porażkę, choć prawdę mówiąc, Anastasi nie miał wtedy drużyny zdolnej do wielkich rzeczy. Wychodzi na to, że jego następca też takiej nie ma, choć medale na igrzyskach olimpijskich w Londynie czy ubiegłorocznych mistrzostwach Europy wskazywały na coś innego.
W Londynie Włosi przegrali wprawdzie pierwsze spotkanie z Polakami 1:3, ale później losy obu drużyn potoczyły się zupełnie inaczej.
Anastasi – już jako trener Polaków – przystępował do olimpijskiego turnieju po zwycięstwie w finale Ligi Światowej w roli faworyta, a Berruto miał prawo po przegranej z naszym zespołem odczuwać niepokój. Ale to on na koniec triumfował. Brązowy medal był dla młodej włoskiej drużyny sukcesem, a porażka Polaków z Rosjanami w ćwierćfinale i stracone szanse na podium miała dla dumnego i zapatrzonego w siebie Anastasiego wyjątkowo gorzki smak.
Przed rokiem podobnie wyglądały mistrzostwa Europy. Polacy przegrali w Ergo Arenie z Bułgarią i odpadli z turnieju, a Anastasi stracił w Polsce pracę. Włochy dotarły natomiast w Kopenhadze do finału, gdzie nie dały rady Rosji. Ale srebrny medal tym razem smakował znacznie bardziej niż taki sam w Wiedniu w 2011 r., gdy finał Włosi przegrali z Serbią.
W tym sezonie początek Ligi Światowej był wymarzony. Włosi grali jak z nut, a Berruto promieniał. Wydawało się, że jego wizja triumfuje. Ivan Zajcew w ataku radził sobie znakomicie i prowadził drużynę do zwycięstw. Ale już finał LŚ we Florencji taki radosny nie był.