Polacy na mistrzostwach świata pokonali Serbię 25:24. Przez większość meczu przegrywali, do remisu doprowadzili dopiero dziesięć minut przed końcem. Zagrali jak za najlepszych czasów Bogdana Wenty, dając kibicom dramat z happy endem. Zwycięski gol padł niemal równo z końcową syreną.
- Znowu walczyliśmy, jak psy. Gdybyśmy musieli grać z Serbami jeszcze dwie godziny to też dalibyśmy radę – mówił po czwartkowym meczu bohater polskiej drużyny Bartosz Jurecki. Kołowy zdobył dziewięć goli, ale zaraz po ostatnim gwizdku wszyscy rzucili się do Roberta Orzechowskiego – 23-letniego skrzydłowego MMTS Kwidzyn, który zachował zimną krew i rzucił zwycięskiego gola w ostatniej sekundzie meczu.
Orzechowski zadebiutował w kadrze w 2010 roku za kadencji Bogdana Wenty. Był uzupełnieniem drużyny, trener nie potrafił znaleźć mu odpowiedniego miejsca na boisku. Przyjeżdżał na kolejne zgrupowania, ale nigdy nie należał do liderów drużyny, przegrywał rywalizację o miejsce w składzie. Ciągle smutny, zamyślony, po wczorajszym meczu długo stał na boisku, a łzy leciały mu po policzkach. Później wreszcie uśmiechnął się przed kamerami telewizyjnymi.
- Spodziewałem się, że dostanę podanie, bo słyszałem rozmowy Serbów, że będą pilnować Krzyśka Lijewskiego, a mnie odpuszczą. Nie czuję się bohaterem, ale zawsze miło zdobyć tą ostatnią, decydującą bramkę. Dobrze, że wpadło. Na pewno teraz czujemy się pewniejsi siebie, przed wyjazdem na mistrzostwa świata większość z nas mówiła o tym, że marzy o medalu – opowiadał na gorąco.
Piłka do Orzechowskiego nie trafiła po zaplanowanej akcji. 17 sekund przed końcem spotkania trener Michael Biegler poprosił o czas i wskazał na Karola Bieleckiego, jako tego, który zakończy mecz rzutem. Akcja potoczyła się jednak inaczej, nie pomyśli Polaków i zaryzykowali podając do skrzydłowego. Piłka nie była łatwa, skrzydłowy z Kwidzynia cudem zmieścił ją między słupkiem a serbskim bramkarzem.