Chociaż sukces jest połowiczny, to awans olimpijski się przybliżył Drużyna Bogdana Wenty wsparta dopingiem wypełnionej po brzegi Hali Ludowej zagrała dobrze. Chwilami tak, jak podczas mistrzostw świata.
Ostatnie trzy minuty wszyscy oglądali na stojąco. Na tablicy widniał wynik 22:22, piłkarze byli mokrzy od potu, każdy upadek zostawiał na podłodze wyraźny ślad. To, że do końca nie padła już żadna bramka, nie zmienia oceny: były to minuty pasjonujące. Piłkarze obu drużyn nawet na chwilę nie zwalniali tempa, polski trener jak zawsze biegał przy linii.
I Szwedzi, i Polacy mogli strzelić tę jedną, jedyną bramkę, która niemal dawała pewność startu w Pekinie. Na 25 sekund przed końcem Wenta jeszcze wziął czas, próbował wymyślić ostatnią akcję, ale Szwedzi odpowiedzieli twardą obroną.
Gdy przez krzyk widowni przebiła się syrena, cieszyli się jedni i drudzy. Kibice jednak wzdychali: gdyby Mariusz Jurasik wykorzystał chociaż połowę sytuacji, jakie miał w kontratakach, gdyby Karol Bielecki zagrał od razu, a nie tylko w drugiej połowie.
Droga do remisu była bardzo kręta. Polacy lepiej zaczęli, wygrywali nawet 7:3. Bartosz Jurecki był na kole nie do zatrzymania. Kilka szwedzkich zrywów i już było tylko 8:7 dla drużyny Wenty, potem znów ucieczka Polaków (10:7) i udana pogoń rywali. W drugiej połowie Szwedzi wyszli na dwubramkowe prowadzenie, ale go nie utrzymali.