Orbán był piłkarzem. Grał w II lidze w FC Felcsut, klubie z jego rodzinnej wsi o tej samej nazwie, położonej w pobliżu Székesfehérvár. Był zawodnikiem jeszcze po powołaniu go pierwszy raz na urząd premiera. Miał 40 lat, kiedy w końcówce meczu wszedł z ławki rezerwowych, aby skutecznie wykonać rzut karny. W roku 2007 założył w Felcsut największą na Węgrzech akademię piłkarską, której patronem został Ferenc Puskas.
Podobno obiekty tej akademii są wyjątkowe. Widział je pan?
Byłem tam z Grzegorzem Latą, a oprowadzał nas sam Orbán. Nieduży stadion w drewnie robi imponujące wrażenie. To dzieło sztuki. Dostanie się do tej akademii to marzenie każdego węgierskiego chłopca kopiącego piłkę i jego rodziców. To instytucja łącząca cele sportowe z politycznymi. Do szkoły z internatem przyjmowane są zdolne węgierskie dzieci, mieszkające nie tylko w dzisiejszych granicach kraju, ale na Słowacji, ukraińskim Zaporożu, w rumuńskim Siedmiogrodzie czy serbskiej Wojwodinie. Wszystkim wpaja się kult Ferenca Puskasa i „Złotej jedenastki". Orbán zrobił dla bohaterów węgierskiego futbolu to, czego nie udało się w Polsce z Kazimierzem Górskim, a Węgrzy jeszcze na tym zarabiają.
Jaka jest różnica między PZPN a Węgierskim Związkiem Piłki Nożnej?
U nas wybory odbywają się demokratycznie. Tam prezesa związku wskazał Orbán. W roku 2010 powiedział, że trzeba zrobić porządek i wybrał Sandora Csanyiego, skarbnika partii Fidesz, prezesa banku OTP – największego w kraju. To jeden z najbogatszych Węgrów. On z kolei wskazał szefów związków regionalnych. Csanyi jest już wiceprezydentem FIFA i członkiem Komitetu Wykonawczego UEFA. Węgierski związek, w przeciwieństwie do PZPN, dzieli państwowe pieniądze na rozwój piłki. Każdy, kto chce budować klub, szkolić młodzież lub tworzyć infrastrukturę sportową, może wystąpić do związku z prośbą o dotacje. Jeśli argumenty są mocne, to pieniądze dostaje.
Rozmawiał pan z Orbánem?