Albo taka, której trener od kilku miesięcy jest zwalniany przez kibiców i dziennikarzy. Lub taka z anonimowym trenerem, który dotychczas był asystentem innego, już pozbawionego pracy.
Tak bywa wszędzie, ale w Polsce polityka kadrowa wobec szkoleniowców w ogóle nie istnieje. Przykleja się trenerom rozmaite łatki, z którymi funkcjonują przez całą karierę. Ten za miękki, tamten za twardy. Dobry był kiedyś i taki, który mówił przed zakończeniem rozgrywek, że to już nie jest czas na trenowanie – teraz trzeba dzwonić.
I dzwonili do rozmaitych „fryzjerów", co nie przeszkodziło im zrobić karier. Jeszcze niedawno pewien klub pierwszoligowy zatrudnił trenera, mającego w środowisku opinię lepszego buchaltera niż szkoleniowca, bo podobno jest dobrym motywatorem.
Jednocześnie jest też kategoria trenerów, o których się mówi, że nigdy nie zrobią kariery, bo są za porządni do tej roboty. Nie szaleją na treningach i przy linii bocznej, nie ubliżają zawodnikom, nie porozumiewają się z nimi za pomocą kilku słów kluczy, pochodzących z języka rynsztokowego, nie wiszą na klamkach u prezesów i właścicieli klubów, nie wydzwaniają do zaufanych dziennikarzy, nie piją z zawodnikami i nie podburzają kibiców. Smutna prawda jest niestety taka, że oni rzeczywiście rzadziej odnoszą sukcesy.
Nie ma w Polsce odpowiedników Aleksa Fergusona (27 lat na ławce Manchesteru United), Arsene'a Wengera (22 lata w Arsenalu), Guya Rouxa (44 lata w AJ Auxerre) czy choćby Mircei Lucescu (12 lat w Szachtarze Donieck). Trener z wieloletnim stażem to gwarancja ciągłości budowy, jakiejś szkoły, kultury gry, więc siłą rzeczy i sukcesów. Klub, w którym trener pracuje kilka miesięcy, a potem po nim trzeba wszystko zaczynać od nowa, i taka karuzela trwa przez lata, sam skazuje się na klęskę.