Od dawna różne sporty – nie tylko piłkę nożną – objaśniają nam telewizyjni magowie wspierani przez komputery i wymyślne grafiki. Po każdym tenisowym meczu wyświetlanych jest tyle informacji, że można napisać doktorat o tej grze i dowiedzieć się wszystkiego poza jednym: na czym polega geniusz Rogera Federera. To można dostrzec tylko gołym okiem, jeśli ma się dar zachwytu.
W NBA jest podobnie: każdy mecz to książka analiz, ale z żadnej z nich nie wynika, że Michaela Jordana nie obowiązywały prawa fizyki, a przecież tak było. Wiedzą to ci, którzy widzieli go z piłką w dłoni.
Dla mnie futbol w ostatnich latach ma tylko jednego geniusza – Leo Messiego. On i Barcelona w apogeum tiki-taki to najbardziej magiczne momenty w XXI wieku. Oczywiście były zespoły zasługujące na szacunek, najlepiej oprócz Barcelony zapamiętałem Borussię Dortmund Juergena Kloppa. Gdy oni szli do ataku, czułem przed telewizorem wiatr na plecach, tak jak wcześniej, gdy Arsenal Arsene'a Wengera napędzali Thierry Henry i Robert Pires.
Znakomite momenty miał Real Zinedine'a Zidane'a i to chyba wszystko, jeśli chodzi o wielkie estetyczne wzruszenia. Triumfy Jose Mourinho to dla mnie czas żałoby, bo to paskudny facet i tylko trochę mniej paskudny futbol.
Żadna z reprezentacji, które wygrywały ostatnio wielkie turnieje, nie przejdzie do historii: ani Portugalia – zwycięzca Euro, ani Francja – triumfator mundialu.