Kamery co chwilę pokazywały siedzących na trybunach Roberto Firmino i Mohameda Salaha. Brazylijczyk i Egipcjanin nie kryli uśmiechów, widząc, co dzieje się na boisku pod ich nieobecność. Była 79. minuta meczu. Ich koledzy właśnie strzelili czwartego gola Barcelonie, co wydawało się zadaniem ponad siły. Nawet dla jedenastki Kloppa.
Akcja, która pogrążyła Katalończyków, była tak niecodzienna jak cały ten wieczór. Trent Alexander-Arnold wykorzystał zagapienie obrony rywali, sprytnie dośrodkował z rzutu rożnego do zupełnie niepilnowanego Divocka Origiego, a ten trafił w samo okienko. Już było wiadomo, że dogrywki nie będzie. I że wkrótce piłkarski świat może być świadkiem kolejnego cudu.
Niewiele brakowało, by Belga na Anfield już nie było. Latem ubiegłego roku Liverpool chciał go sprzedać do Wolverhampton, ale 24-letni napastnik na to się nie zgodził. Został, by walczyć o miejsce w składzie. Sam chyba nie spodziewał się, że czekają go tak wspaniałe chwile. W niedzielę przedłużył nadzieję na odebranie tytułu Manchesterowi City, zdobywając zwycięską bramkę w meczu z Newcastle. Teraz wprowadził Liverpool do finału Champions League.
To on zaczął w środę strzelanie na Anfield. W siódmej minucie Jordi Alba popełnił błąd, piłkę przejął Sadio Mane, podał do Jordana Hendersona, ten wszedł między obrońców, uderzył z bliska, Marc-Andre ter Stegen zdołał interweniować, ale dobitki Origiego zatrzymać już nie był w stanie.
Wydawało się, że Barcelona wyciągnęła wnioski z tego, co wydarzyło się przed rokiem, gdy po zwycięstwie 4:1 w pierwszym spotkaniu nad Romą, w rewanżu straciła trzy gole i nie awansowała do półfinału. Nie wyciągnęła. Wystarczył niecały kwadrans drugiej połowy, by wróciły demony. W odstępie zaledwie dwóch minut dwie bramki po dośrodkowaniach zdobył Georginio Wijnaldum. Klopp miał nosa, wpuszczając Holendra na boisko po przerwie.