W porównaniu ze Szkotami miała zdecydowanie mniej atutów. A jednak grała lepiej niż można się było spodziewać. Straciła bramkę dopiero w doliczonym czasie, kiedy jej kibice liczyli na dogrywkę.
Bądźmy szczerzy, gospodarze zapracowali na zwycięstwo. Legioniści doliczali sobie kolejne minuty gry w eliminacjach bez straty gola, ale robili niewiele, aby bramkę strzelić. W ciągu półtorej godziny Legia miała tylko dwie dobre okazje. Pierwszą zmarnował Luquinhas, drugą Jarosław Niezgoda. Rangersi mieli takich szans bez porównania więcej.
Nie można mieć do Legii pretensji, że była słabsza, bo przecież piłkarze robili ile mogli, ale za dużo podań było niecelnych, zbyt często tracili piłkę w środku boiska, przegrywali pojedynki w powietrzu.
Nie ma się co pastwić nad Sandro Kulenoviciem, bo każdy poza trenerem Aleksandarem Vukoviciem widzi, że nie ma z niego żadnego pożytku. Czekanie na to, kiedy młody Chorwat wykorzysta swoje imponujące warunki fizyczne i strzeli bramkę staje się torturą. Jarosław Niezgoda sprawił szkockim obrońcom więcej kłopotów w ciągu pół godziny, niż Kulenović w godzinę. Może gdyby grał od początku, wynik byłby inny.
Legia nie przegrała z potentatem, Rangersi to przeciętna drużyna. W roku 1969 na tym samym stadionie Ibrox Park Górnik Zabrze zwyciężył 3:1 (na Stadionie Śląskim zresztą też). Był taki rezerwowy Rangersów, który opowiadał po latach, że siedział na ławce i notował w pamięci każdy ruch Włodzimierza Lubańskiego, czołowego wówczas napastnika Europy. Ten rezerwowy nazywał się Alex Ferguson. Jeśli dziś w Rangersach jest ktoś, kto za kilka lat stanie się wielkim trenerem i zostanie zapytany o mecz z Legią latem 2019 roku, zapewne odpowie, że nie pamięta, bo żaden polski piłkarz nie zrobił na nim wrażenia. No, może bramkarz Radosław Majecki.