W grudniu 1933 roku, kiedy reprezentacja Polski jechała do Berlina na pierwszy mecz międzypaństwowy z Niemcami, trudno było mówić o dobrosąsiedzkich stosunkach pomiędzy obydwoma krajami. W Berlinie od dziesięciu miesięcy rządził już Adolf Hitler. Niemcy byli mocni, my nie gorsi, do 89. minuty utrzymywał się wynik remisowy. Polskie Radio przeprowadzało pierwszy raz transmisję z meczu międzypaństwowego. Sprawozdawcą był wybitny piłkarz Cracovii, reprezentant Polski, twórca Legii – dr Stanisław Mielech.
I wtedy wydarzyła się pierwsza z serii naszych katastrof. Na zamarzniętym boisku równowagę stracił obrońca Henryk Martyna, którego nazywano filarem polskiej obrony. Filar miał 169 cm, ważył około 100 kilogramów, biegał jak sprinter i rzeczywiście był świetny. Ale nie na lodowisku. Martyna potknął się, kiedy Josef Rasselnberg mijał go z piłką, i tylko patrzył, jak Niemiec kopie ją do bramki Spirydiona Albańskiego. Przegraliśmy 0:1, ale któż mógł wtedy wiedzieć, że to początek czarnej serii, której nie przerwą pokolenia polskich piłkarzy. Graliśmy z Niemcami na ich boisku we Wrocławiu (1935, 0:1) i na otwarcie stadionu w Chemnitz (1938, 1:4), które po wojnie zostanie przemianowane na Karl-Marx-Stadt i znajdzie się w granicach NRD. Właśnie z Polską w Warszawie reprezentacja tych nowych Niemiec rozegrała swój pierwszy mecz międzypaństwowy (1952, 3:0). To NRD zaprosiliśmy też na mecz otwarcia Stadionu Śląskiego (1956) i przegraliśmy 0:2.Dopiero w roku 1959 po raz pierwszy po wojnie w Hamburgu spotkaliśmy się z RFN. Prowadziliśmy przez blisko godzinę po strzale Krzysztofa Baszkiewicza, jednak na dziesięć minut przed końcem znowu pech – Erwin Stein wyrównał.Los połączył też amatorskie reprezentacje Polski i RFN w eliminacjach do igrzysk olimpijskich w Rzymie. Gwoli ścisłości – nasza drużyna była amatorska tylko na papierze, a niemiecka w rzeczywistości. Doszło w związku z tym do niecodziennej sytuacji. Kiedy najlepszy wtedy obrońca Roman Korynt z Lechii Gdańsk zwierzył się znajomemu z Niemiec, że w Polsce piłkarzom płaci się za grę, a tamten przekazał list prasie bulwarowej, Polsce zarzucono łamanie statusu amatora. MKOl zażądał wyjaśnień od Polskiego Komitetu Olimpijskiego, ten od PZPN, który wyjaśnił, że zaszło nieporozumienie. Owszem, płaci się w Polsce piłkarzom, ale nie za grę, tylko w formie zwrotu utraconych zarobków w miejscu pracy. MKOl przyjął wyjaśnienie do wiadomości, a PZPN ukarał Korynta zakazem wyjazdu na igrzyska do Rzymu. Na boisku Polska dwukrotnie pokonała niemieckich amatorów 3:0 i 3:1. Niemcy stanęli nam na drodze w eliminacjach do mistrzostw Europy w roku 1971. Na Stadionie Dziesięciolecia zobaczyliśmy jedną z najlepszych drużyn w historii futbolu – z Franzem Beckenbauerem, Gerdem Müllerem, Seppem Maierem, Günterem Netzerem.
Nie mogliśmy wygrać, tym bardziej że Kazimierz Górski jeszcze wtedy nie znał dobrze możliwości swoich zawodników i dał się namówić na wystawienie rozgrywającego, o którym tylko futbolowi eksperci na Śląsku mogli powiedzieć, że jest lepszy od Kazimierza Deyny. Był to as Ruchu Chorzów Bronisław Bula. Deyna siedział więc na trybunach, Bulę po przerwie zastąpił Antoni Kot z Odry Opole, a bramki strzelali Niemcy. Wygrali 3:1.Najbardziej pamiętny polsko--niemiecki mecz to półfinał mistrzostw świata we Frankfurcie (1974). Na tamtym mundialu Polacy grali wspaniale, a ich szybki atak – podania Deyny, Roberta Gadochy, Henryka Kasperczaka i gole Grzegorza Laty oraz Andrzeja Szarmacha – siał spustoszenie w liniach defensywnych wszystkich rywali. Ale w pojedynku z Niemcami to znów Polska miała pecha. Nie mógł grać kontuzjowany Andrzej Szarmach, a boisko zalane po oberwaniu chmury nie nadawało się do gry. Mecz musiał się jednak odbyć. Warunki faworyzowały drużynę broniącą się i minimalizowały okazje do szybkich ataków. Jan Tomaszewski obronił karnego wykonywanego przez Uli Hoenessa, ale nie udało mu się przy strzale Gerda Müllera. Robert Gadocha mijał z piłką Bertiego Vogtsa, jakby to był przedszkolak, a nie czołowy obrońca świata. Piłka po strzałach Kazimierza Kmiecika i Lesława Ćmikiewicza przelatywała tuż obok bramki Seppa Maiera. Niemcy wygrali 1:0 i co z tego, że schodzących z boiska Polaków żegnały brawa.
Cztery lata później spotykaliśmy się z Niemcami w meczu otwarcia mundialu w Argentynie. Nowy trener Jacek Gmoch zaangażował do obserwacji przeciwnika niezwykłe siły – na towarzyski mecz Niemców poleciało kilkunastu obserwatorów z Polski, notujących każdy ruch niemieckiego piłkarza. Nie wzięto pod uwagę tylko jednego – że Niemcy będą słabi jak rzadko i że można ich będzie pokonać. Ale Polacy grali, żeby nie przegrać, zremisowali 0:0, a Edward Gierek wysłał do drużyny depeszę gratulacyjną, zamykając usta krytykom. W latach późniejszych różnica w poziomie pomiędzy Polską a Niemcami stawała się coraz większa. O zwycięstwie można było pomarzyć. We wrześniu 1981 roku, kilka miesięcy przed mundialem w Hiszpanii, gdzie Niemcy zajęły drugie miejsce, a Polska trzecie, przegraliśmy z nimi w Chorzowie 0:2. Mimo że w stosunkach pomiędzy Polską a Niemcami dawało się zauważyć ocieplenie, kontakty pomiędzy reprezentacjami nie istniały przez kolejnych 15 lat. Dopiero w roku 1996, tuż po zdobyciu tytułu mistrza Europy, reprezentacja nowych zjednoczonych Niemiec przyjechała zagrać z Polakami w Zabrzu. Znowu nie mieliśmy wiele do powiedzenia, przegraliśmy 0:2, drugiego gola Jürgen Klinsmann strzelił w przedostatniej minucie, a na wszystko patrzył prezydent FIFA Joao Havelange.
To, co się wydarzyło podczas mundialu w Dortmundzie, dobrze wszyscy pamiętają. Już nikt nie traktuje meczu piłkarskiego z Niemcami jak namiastki wojny, niemieccy kanclerze od dawna nie są przedstawiani w polskiej prasie w krzyżackich płaszczach. Granicy prawie nie ma, polscy i niemieccy kibice wspólnie pili w Dortmundzie piwo, sympatie w polsko-niemieckich rodzinach rozkładały się po równo. I tylko na boisku nic się nie zmieniło. Straciliśmy gola w ostatniej minucie, Niemcy wygrali 1:0, a urodzony w Gliwicach Lukas Podolski pocieszał Artura Boruca. Ojciec Lukasa Waldemar Podolski był mistrzem Polski w barwach Szombierek Bytom. Dzień wcześniej usłyszał od syna, że komu jak komu, ale Polsce to on wolałby gola nie wbić. Słowa dotrzymał, ale co z tego. W Niemczech od 74 lat zawsze znajduje się ktoś, kto robi to z przyjemnością.