Ghana, Wybrzeże Kości Słoniowej, Angola, Tunezja i Senegal brały udział w ostatnich mistrzostwach świata. Nigeria czy Kamerun robiły furorę we wcześniejszych. Skończyły się czasy, w których afrykańscy piłkarze stanowili jedynie egzotyczną ciekawostkę wielkich turniejów, imponowali sprawnością, szybkością i skocznością, ale kompletny brak zrozumienia zasad taktyki powodował, że z Europą przegrywali.
Afryka przebudziła się mniej więcej przed ćwierć wiekiem i od tamtej pory każda drużyna, która staje przeciw afrykańskiej reprezentacji na mistrzostwach świata, może mówić o pechu. Coraz rzadziej słychać też o magii towarzyszącej występom afrykańskich piłkarzy. Z drużynami na turnieje przestali jeździć szamani, do piłkarskich butów nie wsypuje się już popiołu po spalonym kurczaku, a getrów nie nasącza się krwią z owieczki należącej do wrogiego plemienia.
Zabobony zastąpiła wiedza przekazywana przez zagranicznych trenerów i doświadczenie wyniesione z gry w europejskich klubach. Pozostały tylko ludowe kolorowe stroje lub pokryte barwami wojennymi nagie torsy kibiców i kapele, złożone przede wszystkim z instrumentów perkusyjnych, wybijających rytm od pierwszej do 90 minuty z towarzyszeniem sekcji instrumentów dętych.
Niezależnie od wszystkich zmian i zasad wpajanych piłkarzom przez europejskich i południowoamerykańskich trenerów jednego można być pewnym – emocji do końca. Świadomość taktyczna jest coraz wyższa, ale mimo to ostatnie minuty meczów pełne są najciekawszych zdarzeń. Europejski piłkarz kalkuluje, a afrykański nie. I nie patrzy na zegar.
Spośród ponad 260 zawodników biorących udział w tegorocznych mistrzostwach większość jest zatrudniona przez kluby europejskie. Aż 57 piłkarzy pojechało do Ghany z drużyn francuskich. Z 20 klubów Premiership tylko cztery (Aston Villa, Manchester City, Derby i Fulham) nie oddały na afrykańskie mistrzostwa żadnego swojego gracza. Wszystkie ważniejsze ligi europejskie mają na turnieju w Ghanie swoich przedstawicieli.