Tak Liga Mistrzów miała wyglądać za rok: mieszanka tego, co najlepsze w stolicach futbolu, z tym, co najlepsze na prowincji. Wizyty tam, gdzie najbogatszej ligi świata jeszcze nie było: od Cypru przez Białoruś po Transylwanię. Odkrywanie na nowo tych miejsc, przez które logo LM przemknęło i już nigdy nie wróciło.
To obiecywał Michel Platini, zachwalając rewolucję, która ma się dokonać w najbogatszych rozgrywkach Europy za rok. Od następnego sezonu najsilniejsze ligi mają dostać trzecią przepustkę do LM bez eliminacji, a w zamian za to ustąpić prowincji trochę miejsca właśnie w eliminacjach. Ale mniejsze kluby nie czekały, aż dostaną miejsce przy stole w prezencie. Wywalczyły je same, bo to smakuje lepiej.
Będziemy więc mieli w tym sezonie ligę przejściową. Jeszcze z finałem w środę, a nie w sobotę (tak będzie od 2010), ale już różnorodną, według przepisu Platiniego. Z 53 federacji europejskich aż 17 ma co najmniej jeden klub w obecnej LM i argumenty o wykluczeniu biednych przez bogatych brzmią już mniej chwytliwie.
Teraz to Milan, Benfica, Lazio, Schalke, Sevilla, Olympiakos Pireus będą sobie przypominać, jak smakuje walka o Puchar UEFA, trofeum przegranych. A w drogę do finału Ligi Mistrzów, 27 maja w Rzymie, wyrusza aż 13 klubów, których nie było w poprzedniej edycji.
Wśród debiutantów jest trzech maluczkich, dla których nawet Puchar UEFA bywał zbyt trudny: BATE Borysów, Anorthosis Famagusta i CFR Cluj