Nasze wspólne losy zaczęły się od pracy czeskich trenerów w Galicji. Najsłynniejszy z nich, austriacki Czech Franta Kożeluh, uczył zawodników Cracovii jeszcze przed odzyskaniem przez Polskę niepodległości. Pół wieku później prażanin Jaroslav Vejvoda przyjechał do Warszawy i zrobił z Legii jedną z najlepszych drużyn Europy, a z Kazimierza Deyny – czołowego rozgrywającego świata.
Ze stadionem na Łazienkowskiej, pamiętającym jeszcze międzywojnie, łączy się inne polsko-czeskie wydarzenie. W roku 1933 Polska rozgrywała tam z Czechosłowacją swój pierwszy mecz w eliminacjach do mistrzostw świata. Przegraliśmy 1:2 i na rewanż już nie pojechaliśmy.
Jeszcze wtedy PZPN współpracował z rządem, jeśli tak można powiedzieć. Po porażce na swoim boisku szanse na odrobienie strat były nieduże, a koszty wyjazdu do Pragi – spore. A ponieważ w tym czasie stosunki dyplomatyczne z Czechosłowacją nie układały się najlepiej, Ministerstwo Spraw Zagranicznych zasugerowało, że najlepszym wyjściem będzie oddanie meczu walkowerem. I tak się stało.
Szanse rzeczywiście były nieduże. Kilka miesięcy później reprezentacja Czechosłowacji została wicemistrzem świata. W latach trzydziestych praskie kluby Sparta i Slavia należały do najlepszych w Europie. Jeden z czołowych wówczas napastników kontynentu, Belg Raymond Braine, przejście do Sparty uznał za awans. Bo to naprawdę był awans.
Po wojnie do gry w czeskich i słowackich klubach cudzoziemcy już się nie garnęli. Pensja i premie w koronach nikogo nie interesowały. Ruchu w drugą stronę też zresztą nie było. Za granicą grali tylko ci, którym udało się uciec, ale wielkich piłkarzy wśród nich nie było. Pozostała solidna szkoła futbolu, niekończąca się lista talentów, niekontrolowany przypływ do klubów państwowych pieniędzy.