Dawno nikt tak Barcelony nie poobijał. Nikt w tym sezonie nie strzelił jej trzech bramek w jednym meczu. Nie przegrała w europejskich pucharach na wyjeździe od blisko dwóch lat, gdy w Krakowie pokonała ją Wisła. Nikt nie wygrał z nią różnicą więcej niż jednej bramki, od kiedy na ławce siedzi Pep Guardiola. Ale jeśli już gdzieś to wszystko miało się stać, to właśnie Mediolan był najbardziej oczywistym miejscem.
Tu jest trener, który jak żaden inny potrafi brać pod lupę słabości rywala, i drużyna lepsza z tygodnia na tydzień. Zupełnie nieporównywalna z tą, która nie poradziła sobie z Barceloną w jesiennych meczach grupowych.
[srodtytul]Dyrygent bez orkiestry[/srodtytul]
Wczoraj z Barcy, do której Europa wzdycha od kilkunastu miesięcy, została tylko przewaga w posiadaniu piłki i Pedro, napastnik-instynkt. On swojego gola strzelił, dał prowadzenie 1:0 po rajdzie i podaniu Maxwella. Ale ta bramka była krótkim przerywnikiem w pokazie mocy Jose Mourinho i jego żołnierzy.
Co z tego, że Barcelona miała piłkę, gdy nie potrafiła z nią odfrunąć. Była ospała, delikatna, a przecież to wcale nie jest drużyna, która wygrywa tylko czystym pięknem. Ona ma muskuły i zwykle potrafi ich użyć. Wczoraj nie potrafiła. Inter robił wszystko szybciej i mocniej, bardziej niż Barcelona był drużyną. Xavi, ściśnięty na niewielkiej przestrzeni, którą mu zostawiono, był dyrygentem bez orkiestry. Leo Messi miał chęci, ale nie miał piłki. O Zlatanie słuch zaginął. Dani Alves ani nie atakował, ani nie bronił. Nie wszystko da się wytłumaczyć długą autobusową podróżą do Mediolanu.