Wrogami nazywamy ich z rozpędu, od dawna nimi nie są. Nawet dla kibiców Realu i Barcelony ich rywalizacja to już nie jest święta wojna, lecz raczej święty serial o dwóch klubach, które bez siebie nie mogą żyć i w których nie może dziać się dobrze jednocześnie.
Czasy, gdy szef Barcelony mógł o Realu mówić tylko źle, i wzajemnie, minęły. Ostatnim nienawistnikiem w biurach na Camp Nou był Joan Gaspart. Jego następca Joan Laporta podczas swoich długich rządów zasypał większość podziałów, a jego następca, wybrany latem Sandro Rossell, nie wykopie nowych, bo jest przyjacielem szefa Realu Florentino Pereza. Dzwonią do siebie często, nie tylko po to, żeby porozmawiać o milionach euro i transferach.
[srodtytul]Wyprzedaż w Walencji [/srodtytul]
To prawda, że sprowadzony, by dać Realowi dziesiąty Puchar Europy, Jose Mourinho jest w Barcelonie nienawidzony, ale akurat z Pepem Guardiolą są przyjaciółmi. Poznali się, gdy Mourinho był na Camp Nou asystentem Bobby’ego Robsona i Louisa van Gaala, a Guardiola kapitanem. Nawet piłkarze symbole obu klubów, Xavi i Iker Casillas, to bliscy przyjaciele. Nie tylko z reprezentacji mistrzów świata i Europy, bo są też wspólnikami w interesach.
Pieniądze łączą dziś Barcelonę i Real tak samo mocno, jak kiedyś dzieliła te drużyny historia i polityka. Ich rywalizacja napędza finansowe perpetuum mobile, dające miliony, którymi te dwa kluby nie muszą się dzielić z innymi. Bo jak każe wciąż obowiązująca zła tradycja Primera Division, każdy klub negocjuje prawa telewizyjne sam. A po negocjacjach telewizji z dwójką gigantów dla reszty zespołów zostają okruchy.