Od wtorku twarzą serbskiego futbolu jest wielki jak szafa bandzior w kominiarce, siedzący na płocie stadionu w Genui i pokazujący do kamer raz środkowy palec, raz wytatuowaną rękę wyciągniętą w nieprzyjemnym pozdrowieniu. To Ivan Bogdanov, Iwan Groźny, jak go nazwały media. Przywódca tych, którzy doprowadzili do przerwania eliminacyjnego meczu Włochy – Serbia. Bezrobotny z Belgradu, szef chuliganów Crvenej Zvezdy, który Włochów wystraszył, ale też zaintrygował. Parodie jego występu na genueńskim płocie szybko się pojawiły w telewizyjnych show.
[srodtytul]Hordy zła[/srodtytul]
Wśród tatuaży Bogdanova najważniejsza jest liczba 1389, mityczna dla każdego Serba – data bitwy na Kosowym Polu. Po niej rozpoznali go włoscy policjanci, gdy skulony w luku autokaru próbował się wymknąć z obławy. Kosowe Pole, Kosowo zawsze serbskie – z kimkolwiek reprezentacja gra, jej kibice przypominają o tym z trybun. I że Europa ich zdradziła, uznając kosowską niepodległość.
Nacjonalizm jest na Bałkanach zrośnięty z kibicowaniem, jedno bez drugiego istnieć nie może. Tak już było za czasów Jugosławii, kiedy bili się wszyscy ze wszystkimi: „Torcida” Hajduka Split z „Bohaterami” Crvenej Zvezdy, „Bad Blue Boys” Dinama Zagrzeb z tymi samymi „Bohaterami”, „Hordy Zła” FK Sarajewo z „Grabarzami” Partizana Belgrad.
Dziś, po wojnie bałkańskiej lat 90., ten kult przemocy uderza z jeszcze większą siłą, wzmocniony nowymi resentymentami. Mecz Partizana – burda. Mecz Crvenej Zvezdy – burda. Przyjeżdża Hillary Clinton – burda. Geje paradują w Belgradzie – burda. Dla Bogdanova, i takich jak on ludzi bez przydziału, każdy powód jest dobry. Rycząca i bijąca mniejszość, załatwiająca swoje porachunki, przegoniła ze stadionów tych, którzy chcieliby tam przychodzić z dziećmi. Władze klubów układają się z bandytami, jedne ze strachu, inne z kalkulacji.