Tego meczu reklamować nie trzeba. To kawał historii angielskiego futbolu, napisanej przez dwie najbardziej utytułowane drużyny. Liverpool, który kolekcjonował mistrzostwa przed erą Premiership, i Manchester United, który dogonił rywali w 2009 roku, kończąc rozgrywki na pierwszym miejscu po raz 18.
– Nigdy nie myślałem, że mogą wyrównać nasz rekord – przyznaje Kenny Dalglish, ostatni trener, który doprowadził Liverpool do tytułu. Było to 21 lat temu. W styczniu szkocki menedżer wrócił na Anfield, by ratować sezon. Przy okazji może przeszkodzić swojemu rodakowi Aleksowi Fergusonowi w objęciu prowadzenia w tym prestiżowym wyścigu, choć – jak sam mówi – nie jest to jego głównym celem. – Po pierwsze, chcemy pomóc sobie.
Liverpool po sześciu z rzędu meczach bez porażki przegrał ostatnio z West Ham 1:3, do czwartego miejsca gwarantującego występ w eliminacjach Ligi Mistrzów traci dziewięć punktów. Manchester też nie ma dobrych wspomnień z Londynu, znów został zatrzymany na Stamford Bridge przez Chelsea (1:2).
Na kolejnym potknięciu United najwięcej zyskać może Arsenal. W sobotę podejmuje Sunderland (z Wojciechem Szczęsnym w bramce, ale bez kontuzjowanych Robina van Persiego, Cesca Fabregasa oraz Theo Walcotta) i jeśli wygra, zbliży się do lidera na jeden punkt. Arsene Wenger uważa, że jego piłkarze zapomnieli już o pechowej porażce z Birmingham w finale Pucharu Ligi, pokonując 5:0 Leyton Orient w Pucharze Anglii. – W środę można było zobaczyć, jak bardzo są mocni psychicznie i głodni sukcesów – przekonuje menedżer Arsenalu.