We Wrocławiu doszło do największej niespodzianki tej wiosny. Wisła z Robertem Maaskantem nie zwykła przegrywać, wydawało się, że bez żadnych problemów zdobędzie tytuł mistrza.
Ale trener Orest Lenczyk nie przyjął tego do wiadomości. Jego drużyna też ma się czym pochwalić. Serię 13 meczów Śląska bez porażki przerwała dopiero nieoczekiwanie przed tygodniem Korona. Jeśli już ktoś miałby pokonać wrocławian, to właśnie Wisła i nikt we Wrocławiu nie miałby o to pretensji.
Jednak gospodarze już w 2. minucie zdobyli prowadzenie. Antoni Łukasiewicz kopnął piłkę na pole karne, Przemysław Kaźmierczak nie trafił jej dobrze prawą nogą, ale odbiła się od próbującego wybić ją Radosława Sobolewskiego, zmyliła bramkarza i wpadła do siatki.
To, co od tej pory zaczęli robić wrocławianie, wydawało się taktyką samobójczą. Cofnęli się bardzo blisko swojej bramki, dając wiślakom dużo pola do popisu. Ale popisów nie było. Wszystkie ataki kończyły się na bramkarzu Marianie Kelemenie lub obrońcach. Stuprocentowych sytuacji Wisła nie wypracowała. Śląsk czekał na okazje do kontry i jedna z nich, w 64. minucie, zakończyła się drugim golem. Po rzucie rożnym Wisły większość jej piłkarzy pozostała w rejonie pola karnego Śląska. Wystarczyło odebranie piłki i przejęcie jej przez Sebastiana Milę. Czterech wrocławian biegło w tej akcji przeciw dwóm obrońcom. Mila podał do Marka Gancarczyka, ten do Łukasza Gikiewicza i było po meczu.
Przez pozostałe pół godziny Wisła atakowała równie nieskutecznie jak do tej pory, a Śląsk miał jeszcze dwie świetne okazje na podwyższenie wyniku.