Trener, o którego za chwilę zaczną się bić najwięksi w Europie, w mało której szatni byłby najstarszy. Ma dopiero 33 lata, to jego pierwszy pełny sezon samodzielnej pracy. Zbudował w Porto świetną drużynę, choć nigdy nie grał w piłkę.
Jest pracoholikiem, choć nie musiał – pochodzi z bogatego domu, w rodzinie ma hrabiów, baronów, właścicieli winnic. Sam nosi się jak arystokrata, ale jak trzeba, to skoczy do gardła. Mówi jak człowiek literatury, a nie futbolu, ale studiów nie skończył. Zabrakło czasu, służba u Jose Mourinho trwała 24 godziny na dobę.
Nagłe rozstanie
Mourinho jest jego błogosławieństwem i przekleństwem. To on młodemu, trochę bezczelnemu marzycielowi pałętającemu się po biurach FC Porto wywrócił kiedyś życie do góry nogami. Wziął go do sztabu, kazał rzucać się na wspólnych wrogów, dał bezcenną szkołę: dwa lata w Porto, trzy w Chelsea, ponad rok w Interze. Mistrzostwa, zwycięstwa w Lidze Mistrzów, wielkie awantury (zwłaszcza podczas meczów z Barceloną, gdy Frank Rijkaard chciał Andre spuścić lanie, tak go rozsierdził), aż do jesieni 2009 i rozstania, o którym żaden z nich nie chce wiele mówić. Wiadomo tylko, że temperatura uczuć nagle spadła.
Mourinho lepił z niego trenera na swój obraz, powierzył mu to, co jego kiedyś uczyniło wielkim, czyli szpiegowanie i analizowanie rywali. Villas był jego oczami i uszami. W pełnym potakiewiczów sztabie najgłośniejszego trenera świata to Villas Boas, choć najmłodszy, najczęściej pozwalał sobie mieć własne zdanie. Było oczywiste, że kiedyś od przygotowywanych dla każdego piłkarza dossier przeciwników przeskoczy do roli pierwszego asystenta, a potem pójdzie na swoje.
Mourinho musiał to wiedzieć, ale pewnie sam chciał wybrać moment. Nie mógł zrozumieć, że Villas Boas zostawia idący po Puchar Europy Inter dla biednej Akademiki Coimbra, którą przejmował półtora roku temu na ostatnim miejscu w lidze, bez zwycięstwa. Ale naprawdę zirytował się, gdy Andre wrócił ostatniego lata do Porto, z którego kiedyś razem wyszli.