Dziś w czarno-żółtych barwach są Lewandowski z Warszawy, Piszczek z Czechowic-Dziedzic, Błaszczykowski z Truskolasów. Kiedyś byli Kwiatkowski, Schlebrowski, Michallek, Niepieklo, Kapitulski. Z polsko brzmiącymi nazwiskami, ale urodzeni w Nadrenii i Prusach Wschodnich.
Dziś jest mistrzostwo niespodziewane, triumf pomysłowości i współpracy. Tytuł zdobyty w tak pięknym stylu, że nawet w Monachium i Gelsenkirchen gratulują przez zaciśnięte zęby. A tamto mistrzostwo sprzed 55 lat nie było niespodzianką, tylko cudem. Dla wielu porównywalnym z tym z Berna, gdzie dwa lata wcześniej Niemcy z Zachodu zostali mistrzami świata.
Od soboty świętuje miasto, które wymyśliło się na nowo, żeby jakoś funkcjonować w Europie, która przestała potrzebować stalowni, kopalni, koksowni i hut. Wtedy, w 1956 roku, Dortmund dopiero nabierał nowych kształtów, bo z alianckich nalotów ocalał ledwo co piąty budynek. Ale hutnik i górnik to jeszcze brzmiało dumnie. Tutaj, w Zagłębiu Ruhry, mówiło się reszcie Niemiec, a zwłaszcza mądralom z Monachium: my zarabiamy, żebyście mieli co wydawać.
Dortmund stał triadą stal – węgiel – piwo. A czwarta była Borussia, założona w 1909 roku w knajpie niedaleko Borsigplatz. Miała powstać przy katolickiej parafii Świętej Trójcy, gdzie się zbierali polscy emigranci, ale ksiądz uznał, że gimnastyka i lekkoatletyka się Panu Bogu podobają, a futbol nie. Ci, co chcieli kopać, założyli więc klub sami. Nazwali go Ballspielverein Borussia, w skrócie BVB. Podobno nie z sentymentu do wielkich Prus, tylko do piwa Borussia z lokalnego browaru. Z klubiku wyrósł mistrz Niemiec 1956 i 1957.
Te pierwsze dwa tytuły stworzyły mit klubu, który sposobem pokona bogatszych i potężniejszych, w którym się ceni pracę, a fochy zostawia Bayernom i innym. Ostatnie mistrzostwo, zdobyte w sobotę, w ten mit się wpisało. A między nimi były jeszcze cztery tytuły w Niemczech, wygrana Liga Mistrzów i ponad 50 lat, podczas których Dortmund zmienił się nie do poznania.