Nie ma drugiej drużyny w Europie, której tak zależało na dokończeniu sezonu. Piłkarzy Juergena Kloppa koronawirus zaatakował w najgorszym momencie – tuż po porażce z Atletico w Lidze Mistrzów, a przed derbami z Evertonem, po których mogli świętować pierwszy tytuł od 1990 roku. Złośliwi żartowali, że skoro czekali tak długo, to kilka tygodni nie zrobi im różnicy.
Tyle że rozmowy w sprawie wznowienia sezonu niebezpiecznie się przeciągały. Kiedy w innych krajach już grali albo przynajmniej trenowali, w Premier League urządzano kolejne wideokonferencje.
Debatowano, czy organizować mecze na neutralnych stadionach, jak uchronić zawodników przed zakażeniem, jak przekonać, że na boisku prędzej niż wirusa złapią kontuzję. Buntownicy odmawiali powrotu do treningów, argumentując, że nie będą biegać za piłką, gdy nadal umierają ludzie. Groźba anulowania rozgrywek działała na wyobraźnię.
Szpaler u starego mistrza
– Ludzie mają teraz na głowie większe problemy niż futbol, zażegnanie tego kryzysu jest najważniejsze, ale nie znaczy to, że rzeczy mniej istotne nie liczą się wcale. Rozegraliśmy trzy czwarte sezonu i ktoś chciałby to po prostu skasować? To byłoby bardzo niesprawiedliwe – nie ukrywał trener Klopp.