Ażurowy łuk, wzniesiony z wielkimi kłopotami i jeszcze większym opóźnieniem przez australijskich budowniczych nowego Wembley, to może nie to samo co bliźniacze wieże zburzonego stadionu, ale niech ktoś powie, że historii się tu nie czuje. Nigdzie Pucharu Europy nie wręczano częściej niż na Wembley, jutro będzie już szósty raz. Na stadionie, który i Manchester United, i FC Barcelona mają wpisany w swój genotyp, bo na nim kiedyś zmieniały się z drużyn kochanych w kochane i zwycięskie.
Tu dzieci Busby'ego zdobyły w 1968 roku pierwszy Puchar Europy dla Anglii. A w 1992 roku Dream Team Johana Cruyffa – pierwszy dla Katalonii. Dla Barcelony wszystko co związane z tamtym wieczorem jest święte. Buty Ronalda Koemana, wystawione w klubowym muzeum, ten moment, gdy w dogrywce z Sampdorią Giovanni Invernizzi sfaulował Eusebio, a Koeman strzelił z rzutu wolnego. Nawet te dziwne pomarańczowe stroje, choć wtedy piłkarze Barcelony zrzucili je z siebie tuż po meczu, żeby na dekorację wyjść w koszulkach blaugrana.
A potem było szaleństwo: wiceprezes Joan Gaspart musiał dotrzymać danego przed finałem słowa i wskoczył do Tamizy. Na ulicach Barcelony wracających piłkarzy witał milionowy tłum.
Manchester Wembley wspomina może rzadziej, za to często Barcelonę, gdzie w 1999 wyrwał Bayernowi stracone już – wydawało się – zwycięstwo i potem Alex Ferguson mógł mówić o uroku „cholernego futbolu", a Ryan Giggs, współautor bramki na 1:1, która zmieniła bieg tamtego meczu (Giggs strzelał, Teddy Sheringham odbił piłkę), tańczył na stole w jadalni hotelu Ars, udając Elvisa.
Minęło 12 lat, Giggs wciąż jest wielki, teraz wprawdzie pod ostrzałem z powodu małżeńskich problemów i kontrowersyjnej walki o ochronę prywatności, ale gdyby nie on, może Manchesteru by w finale nie było, bo nie udałoby się skruszyć Chelsea w ćwierćfinale bez asyst Walijczyka, nie wspominając o jego golu rozpoczynającym polowanie na Schalke w półfinale.