Kołujące nad Lizboną samoloty schodzą do lądowania między stadionami Benfiki i Sportingu. I już się od futbolu nie wywiniesz. Dopadnie cię tu wszędzie i o każdej porze.
Na plaży, gdzie kopią od rana do wieczora, w knajpie, gdzie wisi klubowy szalik, przy stojaku z gazetami, gdzie każdy wielki klub ma swój sportowy dziennik, a na okładkach plotkarskich pism też piłkarze. Cristiano Ronaldo będzie się w lipcu żenić ze swoją narzeczoną modelką, Cristiano jest zazdrosny itd. Przez deptak trudno przejść, gdy przy wystawionych przed restauracje telewizorach w porze meczu gęstnieje tłum.
W starym przysłowiu Porto pracuje, Coimbra studiuje, Braga się modli, Lizbona się bawi. Ale wszyscy kibicują. I każdy musi się opowiedzieć: Benfica, Porto czy Sporting. Nie po to, żeby sobie potem dać po twarzy. Ale żeby wiedzieć, bo to jest podział podstawowy.
Reprezentacja zawsze miała swoje miejsce na uboczu. Dostawała tyle, ile chciały jej odstąpić trzy księstwa z Porto i Lizbony. One nigdy nie spadły z ligi, dopuszczają do mistrzostwa inne kluby raz na kilkadziesiąt lat, ich nieprzyjaźń wyznacza rytm miejscowego futbolu.
Kadra się rzadko przebija na czołówki sportowych dzienników, a każdy wybór trenera to ekwilibrystyka i nie dogodzi się wszystkim. Obecny selekcjoner Paulo Bento grał w Benfice i Sportingu, tę ostatnią drużynę długo trenował. Kibic Porto musi zagryzać zęby, żeby reprezentację Bento uznać za swoją.