Jakaś odmiana jest: rok temu były trzy kluby z Portugalii i jeden hiszpański Villarreal. Teraz odwrotnie, hiszpańska trójka i jeden Sporting. Lista miast jak z przewodnika „Zwiedź koniecznie": Madryt, Walencja, Bilbao, Lizbona. Choć inną wyliczankę też można ułożyć: długi, chaos, szemrane transakcje i ładna gra.
Klubowy futbol jest dziś żartem z Europy a la Merkel i Sarkozy. Rządzi Południe. Łaskawie dopuściło do półfinałów w Lidze Mistrzów po jednym klubie z Anglii i Niemiec, ale na więcej ustępstw pójść nie chce.
Hiszpania zmierza w stronę rekordu nie do pobicia: może mieć w tym sezonie komplet drużyn w obu finałach europejskich pucharów (cztery drużyny w finałach mieli w 1990 Włosi, ale wtedy istniały jeszcze trzy puchary). I bez tego Primera Division będzie od najbliższego wtorku najsilniejszą ligą w rankingu UEFA. Dodając cztery lata zwycięstw reprezentacji – dominacja bez precedensu. Portugalia we wspomnianym rankingu UEFA gra na nosie Francji, a stawianą kiedyś za wzór Holandię zostawiła daleko z tyłu.
Są to rządy piękne, ale beztroskie, choć wszystkich do jednego worka wrzucić nie można. W półfinale Ligi Europejskiej zagra Atletico Madryt, hiszpański rekordzista w zaległościach wobec fiskusa, ale też Athletic Bilbao, jeden z ledwie sześciu klubów w Primera Division, które podatkowych długów nie mają w ogóle.
Jest Valencia, która stoi coraz mocniej na nogach po latach awantur o władzę w klubie i Sporting, w którym ostatnio ciągle wrze. Jest Atletico, które sukcesy kupuje, a szkoleniem młodzieży zainteresowało się na serio dopiero niedawno, i Athletic, który zwycięstwa sobie wychowuje, a jego szkółka jest od lat jedną z najlepszych w Hiszpanii. Sporting Lizbona też ma świetną szkółkę, ale jej wychowankami ostatnio gardzi. Woli handlować obcymi, to się bardziej opłaca.