Właściwie wszystko dziś przemawia przeciw Barcelonie. By awansować bez dogrywki, musi wygrać różnicą dwóch goli. A z Chelsea, od kiedy trenerem jest Guardiola, wygrywać nie potrafi w ogóle. Zresztą i wcześniej nie przychodziło jej to łatwo. Leo Messi jeszcze nie strzelił Chelsea bramki, a już chyba wszyscy dostrzegli, że ostatnio, gdy on nie trafia, Barca nie wygrywa.
Można wyliczać dalej: Barca będzie wymęczona po Gran Derbi, a Chelsea ligowy mecz z Arsenalem potraktowała ulgowo. Barca ma za sobą dwie kolejne porażki, a Chelsea w kilkunastu ostatnich meczach przegrała tylko z miliarderami z Manchesteru City, i tylko 1:2 – taka porażka dziś dałaby jej awans.
Barcelona jest przyduszona, wątpiąca, a dziś trzeba jej magii. Takiej gali jak 5:1 na Camp Nou sprzed 12 lat, gdy Guardiola i Roberto di Matteo byli jeszcze piłkarzami, a nie trenerami. Nikt nie pokonał Chelsea w Lidze Mistrzów wyżej niż Barcelona tamtego wieczoru.
Powtórka wydaje się mało prawdopodobna, ale też nie przesadzajmy z tym końcem Barcelony. Jedno Gran Derbi hierarchii futbolu nie wywróci, dwie porażki z rzędu też nie. Ani pomyłki Pepa Guardioli, bo wcześniej przecież też się od czasu do czasu mylił przy wyborze składu i taktyki, tylko nie było mody na wytykanie mu błędów.
Teraz stracił nietykalność. Ale karta może się szybko odwrócić. Mówimy o drużynie, która z sześciu możliwych trofeów zdobyła w tym sezonie już trzy – superpuchary Europy i Hiszpanii, klubowe mistrzostwo świata – a straciła na razie szansę tylko na jedno. Przed nią oprócz Ligi Mistrzów jeszcze finał Pucharu Króla z Athletic Bilbao. A i porażka porażce nierówna: ta z Realem była wstydliwa, ale na Stamford Bridge zabrakło Barcelonie tylko skuteczności. Słupek po strzale Pedro, poprzeczka po uderzeniu Alexisa Sancheza, wielki Petr Cech – nieszczęścia nie mogą za nią chodzić bez końca.